piątek, 30 maja 2014

Witamy w kraju gdzie szaleństwo to normalność

Czasami zdarza się i tak, że trzeba opisać wydarzenia z niedookreślonej teraźniejszości. O tym za parę linijek, najpierw luźna refleksja. Jak chcecie czytajcie, jak nie to nie - nie zmuszam was do niczego.  Ale czy my nie chcemy uciekać stąd?


Prawda o świecie bywa tak pokręcona, że jedynie wariaci potrafią ją zrozumieć. To truizm, natomiast refleksyjeczka ma dotyczyć celebrowania skrócenia się naszego potencjalnego żywota o kolejny rok.

Zjawisko jest fascynujące. 

Cieszymy się, składamy sobie życzenia z powodu skrócenia naszego pobytu na tej nieznośnej planecie o kolejny rok.  Tak po prawdzie sam się cieszę, że został mi rok mniej do wycierpienia na tej poronionej rzeczywistości. I w jakiś sposób ma to nieokreślony związek z naszym strachem przed odejściem w niebyt.

Nie pytajcie jaki...

Czasami poznanie odpowiedzi wyklucza możliwość zadania pytania...

I wracamy do tematów bardziej adekwatnych do masakrowania tępą pałą logiki. 

Ostatnio złożyło się tak, że środowisko patafianów, znachorów, wioskowych czarownic z garbem i zwariowanych fanatyków papierków zrzeszonych w NFZ, czyli Narodowego Fundatora Zgryzoty wyemancypowało sobie manifeścik o teologicznej wymowie.

Przeanalizujmy sobie ten cud retoryki. 

I w tym miejscu osoby wrażliwe proszone są o odejście od monitora. Serio idźcie przekopać doniczki z kwiatkami czy coś tam takiego.


Punkt 1 - teologia, nie tykam się bo można wpaść za obrazę uczuć religijnych szykanowanej większości, dyskryminację i takie tam.


Punkt 2 -  "UZNAJĘ, iż ciało ludzkie i życie[...] jest święte i nietykalne"

Ok, świetnie. 

Bardzo humanitarne podejście. 

Nie zabijamy, ale również nie dotykamy pacjenta, nie wykonujemy żadnych operacji jako stojących w sprzeczności z logiką stwierdzenia. 

I było by bardzo fajnie gdyby nie drobna usterka w rozumowaniu:  

Skoro jesteśmy nietykalni, to może tak dla zaspokojenia potrzeb "duchowych" podobny manifest ogłoszą teraz funkcjonariusze służb porządkowych, skoro aresztowanie zbrodniarzy stoi w sprzeczności z zasadami moralnymi i religijnymi. 

A potem strażacy, bo gaszenie pożarów jest działaniem wbrew naturze i wyrokom "sił wyższych".


A to tylko początek punktu 2. Idziemy dalej:

"Moment poczęcia człowieka i zejścia z tego świata zależy wyłącznie od decyzji Boga."

Czy mam to rozumieć, że rodzimy się nie dlatego, że nasi rodzice się na nas świadomie lub przypadkowo zdecydowali, ale wyskakujemy z jakiejś dziury w czasoprzestrzeni? Tu już chyba trochę ktoś przesadził z zakazanymi prawnie środkami wspomagającymi percepcję. 

No ale logika działa dalej, a wynika z niej wprost: 

Dowolna akcja mająca na celu reanimację lub przedłużenie życia jest sprzeczna z nakazami moralnymi i stanowi obrazę majestatu!

Nawet w najbardziej zacofanej wiosce świata powiedzą nam, że to jakieś absolutnie durne pierniczenie jak potłuczony - wybaczcie, ale to najbardziej cenzuralne określenie na jakie mnie stać.

Punkt 3 - nihil novi sub sole i błędy językowe.

Punkt 4  Językowy bełkot.
Chyba chodzi w nim o fakt, że godność i wolność wynika z jakiegoś narządu wewnętrznego, którego jakoś nikt od 400 lat nie potrafi zlokalizować.

Natomiast prawo do sprzeciwu, owszem, ale tylko i wyłącznie jeśli akceptuje się płynącą z tego sprzeciwu odpowiedzialność za zaniechanie działania mogące stanowić zagrożenie dla pacjenta.
 
A o tym jakoś nic nie ma...

I punkt 5. 

"Uznaję[...] potrzebę przeciwstawiania się narzuconym antyhumanitarnym ideologiom współczesnej cywilizacji."

Rozumiem, takie podejście u ludzi walczących z nierównościami ekonomicznymi, u ludzi szerzących darmowy dostęp do edukacji, ale lekarze?

Czy przykładamy wam lufy kałaszów do czaszek i każemy operować i ratować życie?

I co do cholery oznacza teologia ciała? To jakaś krytpoodmiana zwulgaryzowanego gender?

Ok. mamy finisz,jeszcze tylko parę słów i skończę z tym arcydziełem idiotyzmu i wszeteczeństwa.

Istnieje przyjęty ogólnoświatowy standard dotyczący etyki i moralności zawodu lekarza - Deklaracja Genewska, jej Polskim odpowiednikiem jest tzw. Przyrzeczenie lekarskie.
 
Nie będę konfrontował zawartych w nim postanowień z manifeścikiem. 
Nie warto, nie warto tego manifeścidła przerabiać nawet na makulaturę.

Tak na dobrą sprawę, zastanawiam się czy warto jest się na ten temat wypowiadać, skoro od wielu wieków wiadomo, że zawód lekarza powinien być przeznaczony dla ludzi z pasją  i głęboko zakorzenioną potrzebą pomocy, a nie dorobkiewiczów, którym przeszkadza wszystko, od wieku po wiarę pacjenta.

Natomiast martwi mnie ponad 2,5 tysiąca nazwisk i specjalizacji na tej liście.

 To ukazuje kryzys idei zawodu lekarza w tym kraju. 
A nawet kryzys samej idei państwa Polskiego, jako niezależnej i niepodległej jednostki na arenie międzynarodowej.

I jednocześnie pokazuje, jak niesamowicie destrukcyjna może być siła źle rozumianej wiary i wolności.

Q.

wtorek, 27 maja 2014

Nasze małe niegroźne umysłowe bestie

Pierwotnie tekst miał dotyczyć genezy gniewu, oraz trochę o jego metaforycznym wyobrażeniu i metodach kontroli. Na wasze szczęście nie wymyśliłem sensownego tekstu, który nadawałby się do opublikowania. Na moje nieszczęście, życie wskazało mi inny temat.


Bestie żyją po kryjomu w każdym z nas. To nasze małe nieprzyjazne otoczeniu potworki żyjące w kajdanach cywilizacyjnej ogłady. Bardzo lubią się z nich urywać w nieodpowiednich momentach.

Istnieje wiele rodzajów bestii, tak jak istnieje wiele rodzajów ludzi. Są bestie zrodzone z pychy,lub też pełne gniewu czy nienawiści. Bywają potworki zbudowane z głupoty, ignorancji i wielu innych wad, skrycie hołubionych przez ich właścicieli.

Nie lubię pisać o sobie, ale w tym wypadku po prostu wypada się przyznać do posiadania bestyjki na łańcuchu .

Moje nieudomowione zwierzątko umie wkurzać ludzi. 

Jest w tym zaiste doskonałe.

Osiąga ten efekt przy pomocy słów, mimiki, czy po prostu wymuszając u mnie zachowanie stoickiego spokoju i racjonalizacji zdarzeń w obecności rozemocjonowanego rozmówcy.

Brzmi nieciekawie, nawet niegroźnie. Zachowywać spokój w rozmowie z owładniętym rozmówcą.
Cudownie, ale to cudowne proszenie się o kłopoty. 

Jak już wcześniej wspominałem, język i komunikacja, oraz jej interpretacja są nieprecyzyjne. 
Każda dodatkowa silna emocja: gniew, strach, irytacja, czy też czynniki takie jak zmęczenie, stress, kac i takie tam, zaburzają proces "logicznego" rozumowania. Instynktownie zaczynamy tracić dystans do siebie, a nasz niezawodny fałszywy przyjaciel w postaci pochopnej oceny zachęcająco rozkłada ręce w uprzejmym powitaniu. 

Wtedy do gry wkracza moja bestia. I dzieją się nieprzyjemne rzeczy, których później, gdy rozsądek wróci z urlopu w raju podatkowym zaczynam żałować.

Ale nie tylko ja tak mam. Podejrzewam, że każdy z nas celowo, czy przypadkiem wypuścił swoją unikatową bestię z klatki i pozwolił jej radośnie pohasać i broić na świecie.

Dla niektórych to właśnie sposób na życie, być jednością z własną bestią. Inni będą się jej panicznie bali, a strach przed samym sobą ich sparaliżuje. Jeszcze inna grupa zaprzeczy istnieniu bestii gdzieś w zakamarkach umysłu.

Natomiast nikt chyba jeszcze nie wie, jak  z tą bestią żyć w produktywnej, nieniszczącej symbiozie....

Q. 

sobota, 24 maja 2014

Bądź Ikarem, miej wiarę

Wiara, każdy z nas osobników rodzaju ludzkiego posiada wiarę, niezależnie od faktu bycia lub niebycia inteligentnym.


Poczucie wiary w otaczający nas świat, jak również wiara w pewne idee potrafią niezwykle skutecznie zmieniać świat. Dużo skuteczniej niż bomby czy apokalipsy z zombie.

Przekonywaliśmy się o prawdziwości tego faktu setki, tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy razy. Zwykle dość brutalnie.

Wyciągnięty z nieistniejącego kapelusza przykład odległego o niemal 70 lat Powstania Warszawskiego, czy też niewiele starszego Powstania w Warszawskim Gettcie to koronne przykłady na fakt, jak wiara w sojuszników, czy też wiara w niezbywalność człowieczeństwa, jego nadrzędność ideową nad śmiercią, potrafią niesamowicie krwawo zdobić ścieżki historii.

Jednakże, jako osoby nieznające takiej wiary hartowanej w ogniu przeciwności losu, ostrzonej pogardą, cierpieniem i śmiercią najzwyczajniej w świecie nie mamy żadnych praw do oceny ich motywów, czy słuszności postępowania.

Natomiast my ludzie żyjący w wygodnych czasach kruchego pokoju, nie nauczyliśmy się doceniać pierwotnej siły wiary i determinacji człowieka postawionego przed wyborem tylko i wyłącznie drogi, którą spotka się ze śmiercią. To właśnie wiara we własne człowieczeństwo, w niepodważalną godność istot ludzkich i jedyna dostępna im namiastka naszej wolności pchnęła ich do straceńczej walki o „godniejszą” śmierć.

Obyśmy nigdy nie doznali możliwości tylko takiego wyboru.

Posunę się tu nawet do stwierdzenia, że ich wiara w człowieczeństwo, jakkolwiek nieciekawie zdefiniowane i brudne od nieetycznych współcześnie czynów, dalece przekraczała naszą wiarę, wychowanków spokojnego czasu, w którym z braku wielkich wojen, kwestionuje się pokój.

A jednak posiadamy niezachwianą wiarę w moralne prawo do osądzania czynów i krytyki akcji podjętych podczas obu tych wydarzeń.

Z innego mniej krwawego cylindra można wyciągnąć kolejny przykład, przy okazji poddając go obrazoburczemu ideowemu striptizowi.

Optymizm, jest pojęciem powszechnie znanym, często lubianym i bezczelnie nadużywanym, bez zastanowienia się nad sensem. Głosi ono w populistyczno popularnej interpretacji nieskończoną wiarę w fakt, że świat nie może być aż tak szaro-buro-czarny, że gdzieś tak kryje się biel i cała gama innych kolorów tęczowej zgenderyzowanej proweniencji.

Wystarczy tylko trochę obmyć okolicę wiarą w lepsze dziś, lepsze jutro, w istnienie jutra i będzie cacy. Żyć będziemy w tęczowym świecie równouprawnień, politycznych poprawności z wiarą, nadzieją i pełnią miłości w tym niepokalanym świecie.

I jako, że zrobiło się mdło, inne przykłady można sobie mnożyć, rozmnażać, krzyżować ideowo z wykorzystaniem GMO lub bez takich sztuczek. Należy jednak pamiętać o zachowaniu pewnej elementarnej przyzwoitości.

Natomiast zebrane w jedną całość wszystkie te drobne i duże kawałki wiary, czynią nas czymś więcej niż sumą tych skrawków. Czynią nas ludźmi i o tym trzeba zawsze pamiętać.



Q.

czwartek, 22 maja 2014

Ten świat, tak bardzo zepsuty

 I'm back, więc zakładajcie pampersy na umysły i czytajcie lub też nie czytajcie. 


Oto jest zmiana! Zmiana jest wszystkim i wszystko jest zmienne!


Ponieważ praktycznie każde pokolenie istot ludzkich próbuje naprawić, poprawić lub zbawić świat.


Niezależnie od działań przodków, nie wiedząc nawet czy wprowadzone zmiany faktycznie poprawią funkcjonowanie świata.

I tak przez lat setki, lat tysiące.

Wygląda to niemal jak nieskończony szereg psów obsikujących słup ogłoszeniowy, tylko po to by zaznaczyć swoje istnienie. Ot, podnieś łapkę, posikaj, powąchaj i Reksio tu był.

Mijają epoki, a ludzie wciąż myślą, że myśląc o myśleniu mającym przynieść ocalenie zbawią świat, podczas gdy czynią nie myśląc i jakoś wyszło co wyszło, bo zupa była za słodka.

Oczywiście niektórzy wolą naprawiać vel zbawiać innych ludzi, między innymi jako lekarze, psychiatrzy pielęgniarki oraz policjanci wojskowi, sędziowie, kaci i szurnięci psychole na apokaliptycznym chaju tysiąclecia, niezależnie od tego czy grupa docelowa ludzi faktycznie takiej interwencji wymaga.

Jednak czy kiedykolwiek zastanawialiśmy się, jaki mógłby być świat, bez naniesionych naszymi rękami i umysłami zmian?

Byłby gorszy? Lepszy? Taki sam, choć oczywiście inny?

Jeden wielki światowy eksperyment Schroedingera.

Zamiast kota mamy świat, fiolka z trucizną to bomby atomowe, broń chemiczna i zwykłe niemal niegroźne w tym towarzystwie środki „konwencjonalne” robiące zwykle paf, bum i dziura w ziemi lub budynku lub człowieku lub wszystko naraz, a pierwiastek radioaktywny i licznik Geigera to ludzie, my wszyscy codziennie nieustannie zmieniający świat.

Pudełkiem jest czas naszego życia, a obserwator?

Przyszłe pokolenia, dla których jesteśmy tylko martwą historią?

Zabawna perspektywa, jednoczesnego zmieniania świata, jak i braku zmian.
Symultanicznie dziejąca się na tak wielkim obszarze.

Żywo-martwi w nieuchwytnej teraźniejszości.

Ponad 6 miliardów żywo-martwych kwantowych  ludzkich zombie w każdej nieskończenie małej jednostce czasu, która może być przecież nieskończenie dużą jednostką czasu…

Potencjalnych zombie czekających na kolaps funkcji falowej zamieszkiwanej rzeczywistości.

Wyobraźmy sobie te wzory fizyczne opisujące zachowanie tylu zmiennych …


Lepiej może nie wyobrażajmy ich sobie. To niebezpieczne dla wyobraźni, taki przeładowanie jej zombie, które nie myślą, że są zombie.

Tylko czy jesteśmy zombie czy  może nie?

Kiedy funkcja falowa skolapsuje, dowiemy się, a może się nie dowiemy, bo nie będzie kto miał się dowiadywać.


Q.


Ps. Nie wiem czy zmiana jest lepsza czy gorsza od braku zmiany. Z powody nieuchronności napływu świeżych mas czasu nie można zaobserwować różnic między alternatywami. Można gdybać, a to nie to samo.


sobota, 10 maja 2014

Prościej mów, bo nie rozumiem

Pozwolę sobie na małe summa summarum z kilku postów i "raportu". Prawdziwy "test" dla myślących.


Dlaczego rządzący chcą wyedukować pokolenia idiotów?

Zasadniczo im głupszy obywatel, tym łatwiej przy użyciu prymitywnych metod: zastraszanie, biurokracja, propaganda; prowadzić go jak owcę na sznurku w wybranym kierunku, ale może się mylę i rządzący wcale tego nie robią…

Dlaczego w większości przypadków idea socjalistycznego państwa opiekuńczego doprowadzi do sytuacji edukacyjnej zbliżonej do obecnej, niezależnie od warunków początkowych, a wręcz im lepszy start, tym większa degrengolada?

Ja śmiem twierdzić, że odpowiedź jest już zawarta w przeszłych postach.

Dlaczego plany edukacyjne są tworzone w sposób doraźny, mający na celu łatanie powstałych już problemów, a nie zapobiegają następnym. No i dlaczego ta doraźność wybitnie przypomina gombrowiczowską farsę? Ile to lat już minęło od napisania Ferdydurke, a problemy te same…

Czy ktokolwiek z czytających ten tekst zastanawiał się kiedykolwiek gdzie powinna przebiegać granica między wolnością jednostki a dobrem większości?

I dlaczego obserwujemy postępujący zanik kultury wysokiej, na rzecz szmatławego syfu promowanego w mediach, i co ma z tym wspólnego fakt, że po zabraniu telefonów, odcięciu internetów, spora część młodych nie trafi rękami do własnej dupy bez pomocy GPS? Map już czytać nie umieją, to zbyt skomplikowane.

Czy ktoś gdzieś kiedyś myślał do czego może doprowadzić, a w tej chwili prowadzi niewłaściwie rozwijająca się cywilizacja techniczna? W jaki sposób kolejne wynalazki pozbawiają nas sprytu, kreatywności i inteligencji?

I może gdzieś w końcu zrozumiecie, dlaczego pierwotnie tak okropnie się przejechałem po autorze “raportu”, którego brzmienie przypomina świętoszkowate narzekania pewnego nadawce treści religijnych z miasta Torunia, który to w swoim własnym mniemaniu jest alfą i omegą, oraz wszystko wie lepiej ( uzurpowanie sobie praw do jednoprawdy jest takie nudnie powszechne).

I dlaczego w tym wszystkim siedzi egoizm? Jako ewolucyjna zaszłość, brużdżąca w “nowoczesnym” świecie...

 Może zrozumiecie, że język w pewnych przypadkach musi być precyzyjny niczym skalpel, aby nie dopuszczać rozbieżności znaczeniowych i nadinterpretacji. A takich miejsc było w tym analizowanym tekście mnóstwo.

I już kończąc nie liczę na zrozumienie, iż pierwotnie tekst "polemiki" był brutalnym niemal chamskim wjazdem na ambicję autora, ocenionego wstępnie jako stereotypowy okularnik w koszuli z kompleksem zbawiciela i nieuleczalnym poczuciem własnej ważności i wyjątkowości, zmuszającym go do obrony swoich tez, oraz rozpatrzenia zarzutów.
Polemika zawsze dotyczy autora, natomiast odległy punkt widzenia obserwatora zewnętrznego, oprócz narzutu własnych doświadczeń obciążony jest dodatkowo paralaksą zrozumienia.

Aczkolwiek rozumiem stawiane mi zarzuty, tak jak to jest napisane w poprzednim poście, ciutek przegiąłem.

Co jednak nie oznacza, że nie jestem zdegustowany prezentowanym poziomem argumentacji, zarówno z mojej jak i Waszej strony, oraz oznacza, że większość zebranych tutaj kwestii była już wcześniej omawiana w lepszy lub gorszy sposób.

Indolencyjnie obojętny
Q.


piątek, 9 maja 2014

Kiedy polemika to czyste zło...

Trafił przed moje oczy okropnie napisany "raport" o nauczaniu na pewnej uczelni wyższej.


Raport czytamy tu.

Napisałem do niego coś na kształt polemiki, w moim ironicznie zgryźliwym stylu uwypuklając błędy i niedomówienia.

Oto ona.

Jest to jednak dokument okaleczony, zatruty złośliwością i maniakalnym szaleństwem poprawności logicznej.

Brakuje w nim wielu słów opisujących trafność niektórych spłyconych obserwacji.
Nie dodałem również okruszków pochwały za pomysł powrotu do egzaminów wstępnych, ale również oszczędziłem hańby wykpienia dalszych pomysłów związanych z egzaminowaniem wiedzy ogólnej.

Cóż, wielokrotnie pisałem, że aniołem czy też nieomylnym nie jestem, nie uważam się za takiego, i nazywanie mnie tak traktuję jako grubymi nićmi szytą kpinę.

Jednak zdumieniem napełnia mnie fakt, iż wiele osób nie potrafiło się przegryźć przez warstwę ochronną zapętleń stylistycznych (łatwych) i kompletnie olało kilkanaście całkiem sensownych zarzutów racjonalnie odnoszących się do pierwotnej argumentacji...

Ehh...

 I siej tu ironię, zbierając zgorszenie...

Natomiast dlaczego polemika to czyste zło?

Z definicji wyłapanej na stronach jak zawsze pomocnej wiki polemika wywodzi się z greckiego wojować, toczyć boje. Więc patrząc wprost skoro wojna to czyste zło, to logicznym przedłużeniem tej myśli jest tytuł posta.

Ponadto, w dowolnej książce traktującej o taktyce, nie znajdziemy słowa o komplementowaniu mocnych stron przeciwnika, czy sojusznika.
Zawsze punktowane jest znalezienie tych słabych punktów  potknięć.

Czyli Q.E.D. polemika to sztuka piętnowania słabych stron przeciwnika w sposób akceptowalny ustalonymi normami społecznymi.

Ergo czyste zło...

I gdybym nawet mógł cofnąć czas, napisałbym tak jeszcze raz.

<Edycje! Edycje! Edycje!>
Uwaga BONUS! Tu temat zostaje wyczerpany. A blog niniejszym wraca na wokandę, ten jeden wyjątkowy raz, przed przerwą.

Q.


Ps. A może jednak to tylko krytyka?

Nieodmiennie urojone rzeczywistości, część 1-ostatnia

To nie jest jakakolwiek kontynuacja poprzedniej mikro serii świata na poły alternatywnego. To tylko na wpół zapomniane marzenie zwichrowanego umysłu.


Ten koncert Bacha, pamiętasz go kochanie? 
Mój cichy głos łagodnie szemrze w jej uszach. Gdzieś w tle, niczym spóźniona refleksja trzaska kominek.

Pamięta, jej oczy błyszczą zrozumieniem, zupełnie jak wtedy...
Ach wspomnień czar, tak jakby 20 lat dzielące te wydarzenia nigdy się nie wydarzyło.

Jakby to było raptem wczoraj, gdy stremowanym głosem rwącym się z emocji wychrypiałem kocham, a Ty uśmiechnęłaś się  i odszepnęłaś:

-Przecież wiem głuptasku. Też Cię kocham.

Kiedy to minęło... Te wszystkie piękne lata? Jej głos mimo upływu tych wszystkich lat, mimo licznych wzlotów i porażek wciąż wzbudza dreszcze powoli biegnące wzdłuż kręgosłupa.

Nagły przenikliwy pohuk przeklętej sowy rozbija w pył całą tę misternie uplecioną z myśli scenerię.
Znów jestem sam, nocą w pustym parku. 
Odrapana ławka wygląda jeszcze gorzej niż gdy na niej siadałem.

Resztki rozbitego marzenia niczym szarpnele kołaczą jeszcze po umyśle, rozwiewając się w narastającej powoli, jakże bolesnej rzeczywistości.

Uczucia szarpią się jak wściekły pies trzymane stalowym łańcuchem rozsądku. 
Boli myślisz...
Boli... szepczesz w puste alejki obsadzone starymi drzewami.
Boli.... wyjesz bezsilnie do Księżyca, pogodnie oświetlającego psie odchody ozdabiające zasikane trawniki.

Nastaje cisza, z rzadka rozrywana pohukiwaniem tej przeklętej sowy.
Przypadkowa chmura zasłania Księżyc, łaskawie okrywając peleryną ciemności tę żałosną scenę...

Q.

środa, 7 maja 2014

Be my master, be my god...

Autorytety to inaczej mentorzy, duchowi przewodnicy, wzorce i inne takie określenia z początkami ginącymi w pomrokach czasu.


Nie należy mylić z szaleńcami, pacanami, czy  maniakalnie obłąkanymi „prorokami” z postnarkotyczną  utopijną wizją zbawiennej zagłady.

Poniżej krótka ironicznie niezachwycająca seria  niby-pytań i nie-problemów dotyczących autorytetów, bo potrzeba ich istnienia jest oczywiście oczywista, a  oczywistościowe cegły oczywistości mają już namiar na kolejną głowę.

Jednym z większych problemów jest  akceptacja takiego autorytetu, bo przecież każdy z nas wie najlepiej o wszystkim , więc co mi się jakiś stetryczały dziadyga będzie w paradygmat się wtryniał.

A historia uczy, że w wielu przypadkach mądrych ludzi nadających się na to stanowisko, często i bezlitośnie odrzucano, zwykle w prostacko prymitywny sposób: szykanowanie, szkalowanie opinii, lżenie, ostracyzm i „samosądy”. Czyli żywcem, jak wyżej...

I jeśli już zaakceptujemy kogoś w pozycji kandydata na "autorytet", to jak sprawdzić czy się on nadaje?

Jak dobrać kryteria?
A może istnieje taki proces produkcji autorytetu pod wymiar?

Gdzie trzeba wziąć szczyptę ironii, zmieszać z doświadczeniem, garbatym nochalem, doprawić oczytaniem i wiedzą, a na koniec udekorować rogowymi oprawkami okularów kryjącymi kaprawe oczęta. No i obowiązkowa siwizna na skroni.
Teraz jeszcze tylko świstak zapakuje w te cudne sreberka i mewa nasra cenę na czubek głowy.
Produkt jest gotowy do wysyłki.

Jednakże ile zajmie ocena jego kwalifikacji?

Przecież czas jest wszak recyklingowalnym surowcem nieodnawialnym, którego deficyty boleśnie odczuwają wszyscy..

I ze względu na to niestety często ulegamy złudzeniom, tracąc rozsądek, a często również godność, szacunek znajomych oraz przy okazji majątek, to ostatnie zapewne czystym zrządzeniem losu, bądź co bądź latające podniebne wieloryby są gatunkiem zagrożonym wyginięciem.

Więc jakim zatwardziałym, nieczułym patafianem trzeba być by odmówić im ochrony za jedyne 10 000 zł , gdzie drobnym druczkiem widocznym w świetle księżyca w pochmurną noc dopisano: dodatkowo należy opłacić  VAT, Prostą Prostowskiego, 99% podatek dochodowy z ostatnich 30 lat,  IV Kolumnę V RP, oraz składki do NFZ, ZUS, KRUS, UKE, KRRiT, NSA, NASA i obowiązkową dotację do fabryki prostowania bananów w Wygwizdowie Dolnym...

Więc jak mamy oceniać na ile zaufania autorytet zasługuje i jak radzić sobie w przypadkach niewłaściwego wyboru obiektu obdarzonego wzmiankowaną odpowiedzialnością??

Będę brutalnie szczery - trzeba mieć głupie zezowate szczęście.

Skoro szanse 1 na milion sprawdzają się w 9 przypadkach na 10...

Q.


poniedziałek, 5 maja 2014

Kontekstowe myśli potoki

Wieczność daje perspektywę. A uczucia to tylko pył myśli i hormonów rozwiewany przez czas.

Natomiast trafiłem na sytuację do której nie umiem dopasować słów czy nawet myśli.


Dalsza część prowadzona jest w formie narracji do pierwszoosobowego myślenia - tak jest łatwiej uniknąć pewnych emocji towarzyszącym konkretnym myślom, jak i oddać sens całości.

Góry lodowe pływają w świadomości, nazywają się akceptacja, szacunek, brednie, miłość, więcej bredni oraz skończony dureń.

Analizowanie nadaje ton myśli, umysłowy lodołamacz przerabiający abstrakty w słowa.

Dziś zawiódł.

Czasami w takiej sytuacji pomagają czyny, zwykłe monotonne czynności wysyłające góry lodowe na powrót w nieświadomość, innym razem pomaga alkohol. Oczywiście zawsze w odwodzie pozostaje śmierć - ostateczne ukojenie, wywołujące falę bólu, rozpaczy i domysłów, u wszystkich, którzy cię cenią.

Nie możemy sprawić im takiego bólu. Oczywiście jeśli zsumujemy wszystkie błędy, winy i inne przewinienia, to łączna suma zadanego bólu i cierpienia znacznie przewyższy poczucie straty. Ale inaczej odczuwa się czyny, zatarte przez czas, a inaczej pustkę, której nikt nie umie wypełnić.

Pustka po stracie kogoś, na kim nam niesamowicie zależy, nawet jeśli nie jesteśmy tego w pełni świadomi, okalecza na całą resztę życia. Tak, to druga strona pojęcia kochać.

Zauroczenie przemija, pozostawia czasem szwy lub blizny na umyśle, nic co zagraża egzystencji. Taką pustkę wygładzi czas i wypełnią kolejne wspomnienia...

Czas na skomplikowaną metaforę:

Nasz umysł jest niczym planeta. Fatalne zauroczenia, pomyłki, głupota i inne przykre zdarzenia są jak meteoryty spalające się w atmosferze i czasami uderzające o powierzchnię. Utrata ideału, jego rozpad po zderzeniu z rzeczywistością, jest w tej skali jak katastrofa która wybiła dinozaury. Natomiast utrata kogoś naprawdę bliskiego nieważne czy to osoba, czy "tylko głupi zwierzak" jest jak uderzenie które przyczyniło się do powstania Księżyca...

I napiszę sam do siebie, a co jeśli to tylko złudzenie, jeśli jutro zobaczysz coś innego?

Postawiono ważne pytanie.
Poznano odpowiedź, która bolała jak cholera.

Tak, to uproszczony zapis moich myśli z jakichś 40 minut.

Q.

sobota, 3 maja 2014

Niewerbalne nieporozumienie

W obecnych dziwnych czasach, przyszło nam często zaniechać użycia, lub też zastąpić komunikację werbalną komunikacją niewerbalną czyli pismaczeniem.


Ok, tak wiem, pismaczenie do siebie nawzajem jest znane od wieków, zwykle jako listy, często miłosne, lub też pocztówki i takie tam.

I w tym momencie gwoli wyjaśnienia, pismaczenie to nic innego jak mój mały eufemizm na pisanie, gryzmolenie, klepanie palcem w klawiaturę, smyrganie kciukiem dotykowych ekranów i tym podobnie erotycznie ukierunkowane grafomańskie gwałty sprzętu elektronicznego.

Jednakże, o ile kiedyś byliśmy w stanie obtoczyć się w cierpliwości i ładnymi okrągłymi zdankami opisywać sytuację, tak aby istniała jedna sensowna interpretacja powiązana z kontekstem całości wymienianej korespondencji. Tak teraz żyjąc w tempie dosłownie opętańczym, skracamy wypowiedzi do minimum.

Ot, łups.

Napisane.

Niech się inni martwią interpretacją.
Aby tylko napisać szybciej, najszybciej, kompresja informacji w zdaniu staje się być niesamowitą koniecznością...
Tylko zrozumienia brak, skoro  kontekst uciekł w krzaki łajdaczyć się z sensownością...

I te zdumione: 

CooOOooOOoo??? O co ci chodzi do ciężkiej cholery??

I z cichym westchnieniem odpowiadamy, już nic, to nie ważne.
Za długo trzeba by to tłumaczyć.
Za długo rozplatać ten gordyjski węzeł nieporozumienia stworzony na nasze własne życzenie.

Nawet jeśli wytłumaczenie tej kwestii, mogłoby odmienić nasz los...


W kwestii interpretowania, takie mea culpa:
Napisałem dziś głupotę, jak zwykle ...
Teraz jej żałuję...

Jak przecież można pisać do osoby, która ze względu na wiadomą mi aktywność nocną ma dziś ostry syndrom bycia wczorajszym, w ironicznym tonie: Popłynęło się wczoraj? 
I całość okrasić niewypałem ":P".

Tak bardzo idiotyzm, używając dziwnej nowomownej niby składni...

Trzeba naprawdę się mocno zapomnieć, żeby nie uwzględnić warunków jakie najprawdopodobniej panują u odbiorcy:

Język sterczący jak uschnięty pal pośrodku zdumiewająco wilgotnej odmiany piaszczystej Kalahari, dźwięki terroryzujące przemęczone uszy, no i światło słoneczka, a raczej piekielnej spawarki oślepiającej oczy. Wszystko to w rytm werbli pulsu hurgoczącego w czaszce niczym oszalała rojem pszczół Niagara.

Wybacz...

Ale nie jest to pierwszy czy ostatni raz...


Q.


Ps. To poprawiona wersja, pierwotnie tekst był krótszy i mniej zrozumiały...


czwartek, 1 maja 2014

Fajna pustka piękna

Zabawne jest to ile wokół nas piękna które po prostu olewamy, bezwstydnie i bezmyślnie gapiąc się na kołyszące  się ponętnie tyłki dziewczyn idących przed nami lub plotkując o nowych stringach Mietka z bloku  naprzeciwko...


Wystarczy tylko delikatnie unieść głowę i spojrzeć w chmury. Następnie wpaść na latarnię i spaść na ziemię.

Piękno to pustka.

Ale zanim to fajnie wytłumaczę, będę się okropnie i wyrafinowanie pastwił nad "fajnie".
Może właśnie dlatego:
Szkoda, że myślisz o zakończeniu pisania na blogu, to usłyszałem wczoraj, a na pytanie czemu mam pisać dalej dostałem dictum:

"Bo jest fajny!"

Czyli tak właściwie jaki?

Obrazoburczo cyniczny?
Truizmatycznie filozoficzny w miksie z  gombrowiczowsko wysublimowanym językowym miszmaszem w niektórych momentach?

Fajny...
To fajnie, że jest fajny...

Nie ma to jak konkretna, entuzjastyczna opinia wnosząca jakieś nowości do dostępnego zbioru informacji.

Jesteś fajny, prowadzisz fajnego bloga. 

A teraz wypierniczaj stąd, bo nie chce mi się myśleć nad sensownym wyjaśnieniem.
No offence given or taken.

Efekt jest taki, że równie dobrze mógłbym pisać "curva" lub spolszczoną wersję tego słowa zamiast znaków interpunkcyjnych,  tak dla ustalenia reguł zamiast przecinka curva, a zamiast kropki Kurwa.

Czyli dostajemy kompletnie pozbawioną informacji frazę curva zaczerpnięta bodajże jako mutacja angielskiego "cool" curva a może to jazzy lub inne podobne paskudztwo zaczerpnięte z jakiegoś mrocznego językowego rynsztoka Kurwa
Fajnie curva co nie Kurwa
Ups intrygująco, ale na dłuższą metę męczy Kurwa
No i jest niesamowicie obscenicznie wulgarne w odbiorze Kurwa

Więc wracamy do pustki i piękna oraz kropek i przecinków.

Dobrze wiadomo wszystkim, poza terminalnie nieuleczalnymi przypadkami zidiocenia, że piękno i jego interpretacja zależy od obserwatora.

Na moje piękno to pusta idea, trochę jak lustro.
Puste lustro pokazuje absolutnie cudne piękno pustki.
Dopiero umieszczenie obiektu i obserwatora w obecności lustra, pozwala na "definiowanie" piękna,w ludzkim niedoskonałym rozumieniu.

Fajnie!


Naprawdę fajnej reszty domyślicie się we własnym zakresie.

Q.




The end of the line?

Wątpliwości są dla mnie niczym codzienna poranna kawa, ale to już wiecie. Ta obleśna prawda wyziera spod bizantyjsko-barokowych struktur zdań niemal każdego opublikowanego tu tekstu.


To nie będzie kolejny dziwaczny pseudofilozoficzny popis logicznej anihilacji absurdów świata.
Nie opiszę kolejnego mętnego elementu sumy osobliwej osobowości obserwowanej u ludzkości.

To tylko moje osobiste rozterki dotyczące przyszłości tego wybryku umysłu.  
Tego bloga.

No i trochę truizmów.

Jeśli w tym momencie macie dość, zrozumiem.
Jeśli brniecie dalej, wasza wolność czytania to moja odpowiedzialność za napisane słowa.

Zasadniczo, chciałem uzyskać coś w rodzaju półprywatnego notatnika na ciekawsze przemyślenia o ile w epoce z wiadrami z  internetem coś takiego jak "prywatność" ma jeszcze rację bytu vide Snowden, NSA i tamta ferajna z Wikiwyciekiem. Oczywiście przemyślenia opisywane czasem z ironią, czasem absurdalnie lub niesamowicie abstrakcyjnie.

Dopadł mnie jednak syndrom wypalenia, oby był przeklęty i gnił w 666 kręgu piekieł egzorcyzmowany osobiście przez szatana. Każdy kolejny tekst stawał się trudniejszy do napisania, a przecież nie wypuszczę bubla jak "panowie" z Sejmu - przecież tak nie wypada.
Równy, wysoki poziom każdego tekstu - to mrzonka. 
Są lepsze dni i pomysły, są też dni paskudne i pomysły cudne, które rankiem dnia następnego zamieniają się w coś obelżywie obrzydliwego, bo wróżka zgubiła bucik w pijackim widzie na imprezce w zaszłym roku.

To tylko kolejny nędznie zrymowany truizm jaki można tu przeczytać. A jednak z nieznanych mi przyczyn czytacie...
Ponad 1200 wyświetleń strony  w tyci tyci ponad 2 miesiące, pierwotnie takiej liczby oczekiwałem po roku pisania.

A przecież opisuję tu tylko wszystkie te okropnie nieistotne oczywistości dnia codziennego. Żyjemy tym, ale jakoś nie widzimy. Zabawne jest to ile wokół nas piękna które po prostu olewamy, bezwstydnie i bezmyślnie gapiąc się na kołyszące tyłki dziewczyn idących przed nami lub plotkując o nowych stringach Mietka z naprzeciwka...
To też oczywisty truizm, poniżej kolejny:

Ile razy zwykłe słowo, rzucone w dobrej wierze staje się ostatnią kroplą w pełnym kielichu goryczy?

Na razie to tyle, o losach tego wybryku internetów zadecyduję na spokojnie - racjonalnych decyzji nie podejmuje się przecież w 5 minut...

Zmęczony własnym cynizmem 

Q.


Ps. Rada na dziś - nic nie trwa wiecznie. Łapcie ideały dopóki są w waszym zasięgu. Ich utrata naprawdę boli...