poniedziałek, 29 grudnia 2014

Czas połowicznego zrozumienia...

Omni homo mendax... 


Niestety sromotnie zawiodę wszystkich fizyków,  bo nie o czas połowicznego rozpadu pierwiastków promieniotwórczych mi chodzi,  lecz raczej o prozaiczny czas połowicznego rozpadu ludzkiej uwagi i wynikające zeń problemy wszelakie.

A tak na serio jest to pewnego rodzaju suplement z tłumaczeniem tekstu Ego id,  na język bardziej akceptowalny dla szerszej publiczności, nie żebym kwestionował czyjąś inteligencję, ale ze smutnych doświadczeń wiem jak bardzo kalekie jest wykształcenie w tym tym kraju - nawet z dr przed nazwiskiem.

Sam tytuł jest już grą z językiem i waszą zapewne zerową znajomością podstaw Freudowskiej psychoanalizy.

 Więc "Ego"?
Chyba najprościej będzie opisać ego jako coś czego można doświadczyć w działaniu, znajdując ociekającego testosteronem dresiastego  troglodytę - Homo pseudosapiens blokersis. I po krótkiej rozmowie zapoznawczej, przy zachowaniu dużej ilości dróg ucieczki zapytać go czemu wyglada jak spasiona maciora?

Natomiast id jest niczym mniej, oraz niczym ponad naszą świadomość -  a ponieważ mamy z nią codziennie doczynienia, z radością pominę sobie jej definiowanie.

Dla  niezwykle dociekliwych egoid jest neologizmem blisko spokrewnionym znaczeniowo z egoistyczną postawą życia vide narcyzmem.

Idąc dalej cała ta szopka z kolosami i monoprawdą,  to tylko próba odwzorowania metafory w której prawda niczym światło słoneczne, rozszczepiana jest na setki kolorów przez pryzmaty naszych świadomości.

Oczywiście nie mogło nie zabraknąć peanów pochwalnych ku czci bawochwalczej głupoty rodzaju człowieczego, który swymi zdolnościami do komolikowania spraw prostych jak i dziedziczną niezdolnością do uczenia się na błędach przodków przyprawia o drgawki każdego kto ośmieli się taki stan rzeczy zauważyć.

Końcówka,  jak każdy wykształcony czytelnik zauważy,  to pochodna nihilizmu i klasycznej nieskrzywionej idei Nietzschego dotyczącej istoty wyżej moralnie i kulturowo.  Co pośrednio skojarzeniem prowadzi do kolosów i wcale zgrabnej klamrze kompozycyjnej.

I tak już na koniec: to co nazywam czasem połowicznego rozpadu ludzkiej uwagi jest tylko dobrze przebadanym statystycznie czasem pełnego skupienia istoty ludzkiej na danym temacie - dla przeciętnego osobnika wynoszącym ok. 35 minut dla średnio interesującego tematu.


Także brawa dla Tych którzy zrozumieli Ego ida bez powyższego mikro kompendium.

Q. 

piątek, 26 grudnia 2014

Ego id...

Zanim ktokolwiek pokusi się o choćby rzut oka na tekst poniżej,  szczerze uprzedzam łyknijcie sobie pół litra na wzmocnienie. Bo ja choć trzeźwy na ciele, to umysłem przedawkowałem wizje artystyczną poczytnego polskiego fantasty i w efekcie leksyka poszla szaleć w krainie psilocybin.  W końcu mamy przesilenie zimowe, więc czemuż nie? 


Rozpoznajesz prawdę niczym gigant falliczną w swej obleśnej wzniosłości nad chmurami obłudy? Nabudowanego półfałszem,  półprawdami niejednolicie monolitycznego kolosa prawdy?

Oto kruszy się pod przemożnym ciężarem ludzkiej ignorancji.
Pierwotna monoprawda lawinami, łupieżem złowieszczym sypie się nam na tępe łby.

Chwalimy się więc przed innymi nędzarzami nędzą aborcji zalążków myśli swych umysłów.

Oto czym się stała dla nas doskonałość świata zakuta w kajdany świadomości, obelżywie smagana batogami punktów widzenia, ich nieskończoną walką o subiektywną, ulotnie względną wyższość nad nicością myśli wszystkiego co nie ja.

Wiec oto jest ja,  ego id, karykatura zrozumienia, we mnie światło krzywym ściegiem umysłu wypalony w pustkę mrok. Tak o sobie napisać,  o istocie wdychającej śmierć,  wdychającej życie...

Bezkresni w swych wadach, bezwzględni w prymitywiźmie nałogów, ubodzy przymiotami,  powoli wysączyliście pół litra zrozumienia.

Żyjąc niczym we śnie, nie rozumiejąc nic,  nie znając świata poza awzględną iluzją kreowaną przez bezkierunkowe ja...

Q.


PS. Brawa dla tych, którzy zrozumieją.  

wtorek, 16 grudnia 2014

Pozwól mi się wykorzystać

Bo czasami mamy ochotę powiedzieć światu jako całości.


Znamy wszyscy takie osoby, dla których istniejesz tylko i wyłącznie w momencie w którym im jest to wygodne. Zwykle chodzi, o momenty w których coś im nie idzie, czegoś nie wiedzą i szukają pomocy.

Wsparcia, które tak na dobrą sprawę im się nie należy, bo za co? 

Za traktowanie kogoś jak powietrze, jak cień? 
Za milczenie, wrogość, pogardę? 

I gdy przychodzi ich czas usłyszysz ten przymilny ton: 

Czeeeść!
Wiesz ja mam do ciebie taką maciupką sprawę...
Pomóż mnie biednej pokrzywdzonej przez wszystko i wszystkich sierotce.
Weź nie bądź gnojek podpowiedz, doradź...

Brudne wyrachowane zagranie na ludzkiej litości, na współczuciu, którego w moim przypadku wciąż jeszcze nie zabiło 12 lat takiego traktowania, więc czasami mimo wszystko ulegam... 

I dostaję w zamian, czasem dziękuję, czasem półuśmiech o czasie zaniku cząstek wirtualnych, a w niedopowiedzianym tle uronione słowa:

Dzięki frajerze, za twą litość, za miłosierdzie, za wyrozumiałość,a teraz wypierdzielaj tam skąd wypełzłeś i milcz. 

Tylko co to mówi komuś obcemu o mnie, a co o proszącym?
Zostawię to wam czytelnicy, może wyciągniecie jakieś wnioski.

I właśnie dlatego nadaję niektórym przydomki, znane tylko mnie i osobie "obdarowanej".
Takie osoby wchodzą do "wewnętrznego kręgu", którego "członkowie" mogą prosić o co chcą, oczywiście w granicach rozsądku i tę pomoc bezinteresownie otrzymać, bo pomimo całego zestawu przeczących temu doświadczeń wierzę, że jeśli kiedykolwiek poprosiłbym którąś z nich o pomoc, to otrzymałbym ją niezależnie od okoliczności.
Oczywiście przyjęcie przydomku jest całkowicie dobrowolne, oraz można je nazywać ostatecznym testem akceptacji mojej dziwacznej osoby. 

Podejrzewam, że wiele osób stosuje zbliżone metody wewnątrz umysłowej "segregacji" osób które znamy, ale o tym się nie mówi, bo to jest straszliwe zembate tabu straszące niesamowitymi konsekwencjami:

Q.


Ps. Przepraszam za kolejny autobiograficzny wpis z rzędu, ale tak jest mi łatwiej opisywać pewne społeczne zależności.

piątek, 12 grudnia 2014

Człowiek z powietrza, człowiek z mroku

A my nie chcemy uciekać stąd...


Żył kiedyś w pewnym polskim mieście pewien chłopak.
Cichy, wrażliwy, całkiem inteligentny,a choć niemal chorobliwie nieśmiały, to z dobrej kochającej rodziny.I była by to niemal bajka o sukcesie, o radości, szczęściu i późnej starości, gdyby nie drobiazg, malutkie ziarenko piasku w trybiku maszynerii życia, które odmieniło jego los na zawsze.

Zdarzyła się tej rodzinie przeprowadzka, wymuszona względem finansowym, do małej zapomnianej przez rząd mieściny. Jednej z tych, w których czas się zatrzymał, których mieszkańcy znają się od prapokoleń. W jej efekcie nasz 3 letni podówczas bohater stał się obcym pośród swoich, uwierającym niczym drzazga przypadkowo wbita w opuszek.

Ignorowanym, wyszydzonym i odizolowanym, tak jak to tylko dzieci potrafią, lecz mimo wszystko cudem niemal odnalazł kogoś komu zaufał, kogo w swej niezachwianej wierze w ludzi nazywał najlepszym przyjacielem. Lata mijały, przyjaźń rozwijała się niczym piękny kwiat zasadzony na żyznej glebie. I mogłaby to być opowieść o szczęściu, problemach, wagarach, śmiechu i łzach,
 o tym jak przeszli wspólnie  szkołę podstawową, ramię w ramię przyjaźnie rywalizując w osiągnięciach naukowych i obaj wybrali to samo gimnazjum, wylęgarnię problemów.
A działo się to w czasie znamiennych reform wychowawczo-ubiorowych.

Lecz zdarzyło się tak, że niczym Brutus Cezara, nieświadomie kopiując antyczny wzór, zdradził go przyjaciel, przedkładając spadochronów, nieomal osiemnastoletnich byków wagabundów i ich akceptację, nad wspólną historię.  I został nasz dorastający bohater sam, pośród ludzi traktujących go jak powietrze, za najwierniejszego z wiernych przyjaciół uznawszy swego psa. Pięknego wilczura, o złotym sercu, którego nawet tresura nie uchroniła przed schroniskiem. Przygarnięty pod gościnny dach owej rodziny, odpłacił się dozgonną wiernością, gotowy umrzeć by ochronić swego pana, cichego, poważnego chłopaka.

I ukończył owo gimnazjum z wyróżnieniem, patrona laurem, szczerymi życzeniami nauczycielskiej kadry i wielkim cieniem w sercu, charakterem zwichrowanym cynizmem, lecz wciąż płomyk nadziei silnym w nim był, a po liceum już tylko ledwie się tlił. Choć był to ogólniak postrzegany jako elitarny, nagrodami obsypywany, lepszego w ze świecą by szukał po całych trzech powiatach, to jednak smutna rzeczywistości suita dalej fałszowała swoje nuty.

Krótko przed maturą, na dni zaledwie parę przyszedł kres dla najwierniejszego z wiernych, rak po raz kolejny pokonał życie i jako prawny opiekun psa-wilczura, przyszło mu podjąć ostateczną decyzję, nieodwracalną decyzję: amoralna litość czy cierpienie? I nic mu nie pomógł temat świadomie wybrany na egzaminu dojrzałości z polskiego ustną część, pisany przecież o  moralności  i niezbywalności człowieczeństwa w II wojennym piekle Powstania Warszawskiego getta, gdzie to ludzie ludziom autorytarnie los taki wybrali jeszcze za życia.

Potem przyszedł studiów czas, uczelnia wybrana, kierunek studiów przyszłościowy, mówili mu czas to magiczny, czas właściwy, więc poszukaj przyszłej żony. Szukał więc przez czas długi, kandydatek odsiał mrowie, nim odnalazł. Myślał, oto będzie ta jedyna, ktoś podobny kto zrozumie, zaufana bystra nimfa zwiewna niczym jedwab.

Ona jednak wiedźmą była, klina wbiła mu okrutnie, ciągle swary ciągle kłótnie, wkrótce potem nim znudzona nowego znalazła amanta i w dal siną odpłynęła. Tego jednak nie wytrzymało jego sterane samotnością serce, katharsis to ostatnie sprało z niego resztki ducha. Wiedziony rozpaczą, z internetów pomysłowości pomocą zakończył swe cierpienie w parku zimową nocą.

Znalazł go  przypadkowy przechodzień, wyprowadzający rankiem swego ukochanego psa...
Aby oszczędzić doznań osobom wrażliwym przytoczony zostanie jedynie fragment raportu koronera:

"Przy denacie znaleziono torebkę strunową [...] zawierającą wydartą z zeszytu kartkę zapisaną niniejszym tekstem:

Byłem przez lata
człowiekiem z powietrza
człowiekiem z cienia
przesuwającym się bez celu
na skraju waszego pola widzenia
a przy życiu trzymała mnie
już tylko nadzieja
lecz gdy ostatnia jej
drobniutka iskierka
na mych oczach
zgasła
stałem się cieniem
pośród ciemności
zapomnianym za życia
odartym z tożsamości...

I pozostawiam  Wam odpowiedź na pytanie:

Ilu takich ludzi znamy, mijamy codziennie zaprzątnięci własnymi sprawami, a ilu po prostu olaliśmy?

Q.


Ps. Podobieństwo do osób, zdarzeń i miejsc jest losową wypadkową świata rzeczywistego i mojej złośliwości w kreatywności.

Ps.2. Jakiś feedback mile widziany. I wiem, że pod koniec bardziej rymuję - to zabieg poniekąd celowy.

piątek, 5 grudnia 2014

Zrób z siebie idiotę

Szczerze nie pamiętam czy już o tym pisałem czy też nie, więc musicie mi wybaczyć w pierwszym przypadku i mam nadzieję poczytać w drugim. Wtręt muzyczny dany jest tu.

Temat, o dziwo życiowy, w przeciwieństwie do wielu opisywanych dotychczas, jak i podobny to tych chlubnych wyjątków w których zebrało mi się na opisywanie świata jako mojej ponurej szarorealistycznej wizji obarczonej dyskretnym pociągnięciem melancholii w kącikach.

Wierni czytelnicy, o ironio losu może takich mam, pamiętają zapewne, że perypetie relacji damsko-męskich i ich niuansów i niuansików gościły tu już kilkakrotnie, jako niezbyt gustowna analiza kilku wybiórczo podniesionych aspektów z większego całokształtu.

Więc boleśnie powoli i bezwzględnie zawile zmierzamy w kierunku dręczącego mnie problemu:

Jak to jest, że całkiem niegłupi facet w rozmowie z interesująca go niewiastą niechybnie zrobi z siebie idiotę?

I o zgrozo zwykle robi to jakoś tak mimochodem, półświadomie, niczym zahipnotyzowany lunatyk.

Jakby tego było biedakowi mało, cienki plasterek czasu później, gdy do gry wchodzi rozsądek powoli odrabiający opóźnienie do rzeczywistości, pojawia się złowieszczy rumak strachu zdobny w siodło paniki i mroczną uzdę przerażenia z radosnym rechotem kłusujący po myślach.

I tu do gry wchodzą pierwotne instynkty, odpala adrenalina a z nią cały ten niewymawialny koktajl hormonów stresu,a twarz zastyga w chwilowym decyzyjnym paraliżu.

A świat przystaje jakby w oczekiwaniu, na jej reakcję. Uśmiechnie się? Zaśmieje czy wyśmieje? A może wykpi lub spojrzeniem zrówna z ziemią, zdepcze i z wdziękiem kręcąc włosami odpłynie w dal?

I choć fizycy w takiej sytuacji lubią winą obarczać kwantową naturę świata, biolodzy wyklinają ślepą ewolucję, a humaniści swe zdolności językowe, to czy w ostateczności ma to jakiekolwiek znaczenie?

Q.



poniedziałek, 1 grudnia 2014

Dysocjalizacja

Wiecie co?

Ja nie rozumiem ludzi, którzy w swej nieskończonej naiwności wierzą że wrzucenie idiotycznego łańcuszkowego tekstu zawierającego śmieszną klauzulę o prawach autorskich na jednym z portali społecznościowych ma moc prawną.
Żeby było cudaczniej powołują się na ustalenia dotyczące tych praw z roku 1886 (prawdopodobnie - nie robiłem weryfikacji źródeł). W świecie praw autorskich to trochę tak jakby Polska żądała od Rosji przywrócenia ustaleń granicznych z czasów pokoju Polanowskiego, bo takie mamy fiu bździu wymysł.

Ściąga dla leniwych - jest to rok 1634 i wielkie zwycięstwo  Władzia IV Wazy.

Znacznie ciekawszy jest fakt, że zjawisko to wydaje się być pseudocykliczne i posiadać powiązania z każdą zmianą umowy użytkownika i/lub regulaminu użytkowania, który to regulamin w takiej czy innej formie przeklikaliśmy zgodnie z wspomnianą już na tym blogu  jakiś czas temu manierą too long, didn't read - po nerkę zgłoście się później...

Co jeszcze bardziej groteskowe - sami te informacje, absolutnie dobrowolnie temu portalowi udostępniamy w pozbawionej zdrowego rozsądku pogoni za ochłapami uwagi innych.
I to naprawdę przeraża - w epoce natychmiastowej, niemal darmowej komunikacji, jesteśmy tak zsocjalizowanie wyalienowani (anglicyzm - socialised, brakuje dogodnego polskiego odpowiednika), że zrobimy niemal wszystko dla przyciągnięcia uwagi ludzi, na których tak w sumie przeciętnie nam zależy, jednocześnie zamykając się w szczelnej skorupce przed tymi których kochamy.

Chodzi  między innymi o rodzinę i rosnącą przepaść między pokoleniami, którą kiedyś faktycznie mierzyło się w pokoleniach -  na zasadzie dziadkowie niekoniecznie wiedzą o czym mówią ich wnuki, a teraz można się już pokusić o zdefiniowanie przepaści rocznikowej o 4-6 letnim okresie zrozumienia. Mam tu na myśli okres czasu dla którego można jeszcze z dużą pewnością wyznaczyć pewne wspólne trendy kulturalne, który w praktyce oznacza, że starszy brat może mieć problemy ze zrozumieniem specyfiki środowiska swojego 5 lat młodszego brata, o siostrze już nie wspominając.

Ponieważ uważają mnie za dziwaka myślącego o dziwnych bytach niematerialnych, to nie odmówię sobie gdybaniny eskalującej ten fakt do rangi problemu uzależnienia języka używanego do komunikacji od kilkugodzinnych mikrotrendów.
Chodzi mi o hipotetyczną sytuację w której odłączenie się od sieci na więcej niż x godzin, skutecznie uniemożliwia bezproblemowe zrozumienie przekazu. Taki językowy szatański kociołek, którego pseudolosowe fluktuacje generują komunikacyjny chaos totalny.


Q.


Ps. To tylko dygresja, więc po co się przejmować?


środa, 19 listopada 2014

Dokąd zmierza świat?

I zadałeś sobie pytanie na które nie ma odpowiedzi...


Od tysięcy lat zadajemy sobie raz po raz to samo niezgłębione pytanie. Dokąd prowadzi droga którą obraliśmy/ I czy świat jaki znamy rozpłynie się niczym mgła w obliczu nowych zagrożeń?

I jakie to będą zagrożenia?

Eskalacja terroryzmu, karmionego nienawiścią na podłożu religijnym, ekonomicznym i ustrojowymi i w efekcie zapaść, po tym jak zlikwidowane zostają linie lotnicze, a granice między państwami uszczelnione najnowszą technologią i gigantycznymi murami, czy może jednak dla odmiany globalne wyrzynanie słabszych w bezsensownej walce o niknące w oczach resztki zasobów naturalnych przy nawarstwiających się hałdach odpadów po nie"nowych' produktach?

A może ciekawszy przykład - upadek zorganizowanej państwowości na korzyść ekonomicznie doskonalszego modelu korporacji giganta. I ich wewnętrzno-zewnętrzne starcia mielące szeregowych szaraczków na proch i pył, a to wszystko na cudownym tle powolnej kolonizacji najbliższych planet.

I dla odmiany weselsza kombinacja: inteligentne nanotechnologie, całkowite opanowanie pogody na tej planecie i nieuchronne nadejście kresu ludzkości w starciu z ekspansywną SI przemieniającą całą dostępną materię na układy scalone?

To niestety tylko kilka losowych przykładów tego co może nas czekać za 20 może 40 lat, zależnie od tempa rozwoju technologii i pierdyliona innych czynników, których nie jesteśmy w stanie w jakikolwiek sposób unormować, zapisać wzorem i przemielić na komputerach.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że jako jednostki jesteśmy tak zabiegani swoimi "potrzebami", niekończącą się pogonią za czymś co wydaje się nam lepsze, że nie mamy czasu, ani ochoty przystanąć i na spokojnie pomyśleć "Po cholerę mi to?".

Daliśmy sobie wpoić przekonanie, że ten wyścig donikąd jest jedyną dostępną opcją, że to wszystko tłumaczy się akronimem TINA - There is no alternative, ale co jeśli jednak istnieje inna droga?

Dokąd prowadzi i ile kosztuje?

Q.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Mature or immature?

Ci z was Czytaczy, których przewrotna natura obdarzyła dobrą pamięcią, pamiętacie zapewne, że jakiś czas temu w napadzie starości napisałem, że wolność to odpowiedzialność.

 

Dziś zmobilizowany napadem filozofii i ciekawym wyznaniem znajomego, które przeczytacie tu; u którego w pięknym wieku młodzieńczym mentalna wajcha przeskoczyła z dziś/jutro na za 10 lat...

Nazywamy taki przeskok wejściem w dorosłość, czy też nieuniknionym podjęciem się obowiązków kończącym piękne dni chlania, ćpania i tańców po blady świt, które od tej chwili stają się pięknym opromienionym nostalgią wspomnieniem.

Ja wolę myśleć o tym w kategoriach pełnego zrozumienia ilości naszej wolności, a co za tym idzie ilości odpowiedzialności jaką jesteśmy w stanie na siebie przyjąć pozostając w pełnym komforcie psychicznym. Oczywiście nie można zapominać o fakcie uświadomienia sobie istnienia konsekwencji każdej naszej decyzji. Choć czasem dla niektórych to spory szok, a nawet pojęcie wymykające się zrozumieniu.

Chociaż może również chodzić o odarcie się z wyimaginowanego obrazu siebie jako władcy świata, spojrzenie wstecz na wszystko to co mamy i  dyskretne zastanowienie się czy tak chcę żyć, czy może jednak w obliczu nieuchronnej presji czasu wypadałoby zacząć coś zmieniać. Bo zaczynają się delikatne zmarszczki, czasem zalążki łysienia czy też inne tego typu znaki świadczące o ostrych zębach czasu, lub też nieoczekiwanie pojawia się przeczucie, że poznało się kogoś, z kim warto przewędrować całą resztę życia, choćby i do piekła.

To jednak przypadek dotyczący osób myślących...


Q.

Ps. Wybaczcie, że tak krótko.

niedziela, 2 listopada 2014

Byt w niebycie...

 Chyba każdy  z nas ludzi zastanawiał się kiedyś. o ile nie jest skończonym tumanem, czym jest życie.

Ilu z nas natomiast zastanawiało się czym jest śmierć?

Końcem drogi, ostatecznym audytem, ostatnią kartką opowieści o nas samych?
Czy też tylko niewygodnym przystankiem na którym czekamy na przesiadkę gdzieś dalej?

Co ciekawe w kulturze masowej utrwalił się wizerunek śmierci jako posępnego szkieletu z morderczą kosą lub czasem w wyjątkowych sytuacjach mieczem.Ludzkie umysły jakoś tak działają i nie pytajcie mnie dlaczego - po prostu tak jest.Natomiast mnie osobiście najbardziej ze wszystkich tych antropomorfizacji podoba się ta stworzona przez Terry'ego Pratchetta jako Śmierć Świata Dysku.
Cynicznego mrocznego żniwiarza o głosie bazaltowych nagrobków spadających na granitowy sarkofag, którego kwestie dialogowe należy zapisywać TAK i który  raczej bawi niż straszy.

Cóż tak właściwie jeśli się nad tym spokojnie zastanowić to śmierć wbrew naszym antropocentrycznym oczekiwaniom nie przypomina w działaniu przełącznika Żyjesz/Umarłeś czy wyciągnięcia wtyczki Ja z gniazdka Doczesny Świat.
Śmierć jest procesem, czymś co zaczyna się w momencie poczęcia, a ostatecznie kończy się wygaszeniem świadomości. Jest również czymś naturalnym, integralną częścią pakietu czyniącego nas ludźmi, a mimo wszystko panicznie jej się boimy. No spora część z nas, zwłaszcza ci którzy żałują, że żyli tak a nie inaczej. Wolność wyboru to odpowiedzialność - pamiętacie?

Istotną kwestią, którą aż do tej chwili zbywałem milczeniem, jest pytanie: I co dalej?
Umarliśmy i co dalej z tym fantem metaforycznie i metafizycznie mamy zrobić?
Różne religie w różny sposób udzielają odpowiedzi: odrodzenie w jakimś cudownym/paskudnym miejscu zależnie od wyglądu życiorysu, powolne wspinanie się po stopniach kolejnych żywotów, od kornika do człowieka, po ateistyczne przestrzenie pełne  pustki.
Ośmielę się do tej listy dopisać śmiałą tezę: umieramy ostatecznie dopiero  wtedy, gdy umiera pamięć o nas. Dziwne podejście, ale otwiera spore możliwości manipulacji naszymi umysłami, no i ucisza odrobinę niepewność czającą się w umyśle.

Zabawne jest za to podeście ludzi młodych i w pełni zdrowych, to ich nieskomplikowane przekonanie o własnej nieśmiertelności czy też niezniszczalnej energii, jakby starość, choroby czy śmierć były rzeczami, które trafiają się tylko innym. W takim przypadku jestem ambiwalentny i choć zazdroszczę nieco podejścia, to jednak współczuję bolesnego przebudzenia.

Oczywiście istnieje alternatywa likwidująca na cacy i glanc wszystkie powyższe rozwiązania.
Należy po prostu przyjąć, że nasze istnienie jest tylko iluzją, odmianą sterowalnej fikcji kreowanej przy użyciu tańczących kwantowo urojeń w naszych białkowych mózgach.
Fachowo takie podejście można chyba nazwać syndromem wyparcia w wersji ostatecznej, no i jest bardzo wygodnym alibi w sądzie:
 - To nie mogłem być ja, bo ja jestem tylko urojeniem, wy wszyscy też jesteście urojeniem.
W efekcie wyznawca lub wyznawczyni tej drogi myślenia dość szybko skończy w przyjaznej przestrzeni pozbawionej ostrych krawędzi. A przynajmniej kupie atomów nazywającej się mną, tak się wydaje...

Q.

 

 

Ps. Obyście nigdy nie musieli decydować o życiu lub śmierci...

sobota, 25 października 2014

Neopatriotyzm?

Bo jest sobota,a w soboty tacy jak ja wolą myśleć...


Ten post powstaje niejako na czyjąś prośbę, jednakże wątpię aby jego zawartość okazała się znacząco zbliżona do poglądów "zamawiającego".

Patriotyzm jest bardzo ważnym pojęciem w każdej ludzkiej kulturze, niestety w naszej polskiej narosło wokół niego sporo mitów, przeinaczeń i nawet przekłamań, nie wspominając o wspaniałym politycznym wycieraniu swojej smrodliwej dupy tym wspaniałym pojęciem, ale po kolei.

Kim jest patriota, oraz jaką postawę można uznać za patriotyczną?

Niestety moje podejście do tego pojęcia jest krańcowo odmienne od tego co mówią do nas wielkie głowy zza szklanej szybki i nieprzystające do haseł ryczanych przez terroryzujące okolice zwały testosteronu na dwóch nogach.

Dla mnie personalnie patriotą jest osoba, która reprezentuje sobą, swoim zachowaniem pewien poziom kultury nie tylko osobistej, ale i tej dotyczącej zachowań społecznych.  Jest to osoba świadoma własnego dziedzictwa kultury, świadoma również wad niesionych przez pokolenia, jednakże zamiast je w prostacki sposób powielać i się nimi wręcz szczycić, stara się je raczej zmarginalizować. Tak aby następne pokolenia wychowywane były już w nieco inaczej, w stylu łączącym to co najlepsze z naszej przeszłości z tym co oferuje nam współczesny świat, czyli tak aby  nie wstydzili się przyznać do faktu że pies srać potrafi i jak się tego psa ma to warto by było dla wspólnego dobra po nim posprzątać, a jednocześnie wiedzieli, że wybory i gościnność są rzeczami niezaniedbywanymi.  

Tak może nieco dziwnie to zabrzmi, ale nie uważam, że emigracja do innych krajów po zakończeniu cyklu edukacji w ojczyźnie jest postawą stricte zaprzeczającą patriotyzmowi. Paradoksalnie, im więcej takich osób wyjedzie, tym wyższe są szanse na przełamanie pewnych negatywnych stereotypów i ośmielę się nawet posunąć do stwierdzenia, że takie osoby są w pewnym tego słowa ujęciu ambasadorami naszej kultury w innych krajach.
Swoim zachowaniem jako osoby wykształcone i mam nadzieję wychowane tak, jak wcześniej już wspomniałem stanowią doskonały jakościowy kontrprzykład dla wielu cudzoziemców, którzy ten kraj ocenialiby tylko i wyłącznie po smętnych i zaściankowych realiach politycznych.

Vide my oceniający Rosjan po działaniach Herr imperatormussa Putina.

To właśnie dlatego mam szpaler wątpliwości słuchając jakiegoś pajaca czy innej pierdoły  w "rzetelnych" mediach, który mówi bezwstydnie, jakim to on jest lepszym patriotą, a reszta to jakieś wypierdki. To właśnie dlatego czuję palący wstyd ilekroć w cudownym medium jakim jest internet czytam opinie idiotów o totalnym braku pojęcia o problemie, co jednakże absolutnie nie przeszkadza im rozpoczynać idiotycznej dyskusji zakończonej spektakularnym obrzucaniem się inwektywami tak prostackimi, że tak na dobrą sprawę czasem małpy potrafią zachowywać się bardziej ludzko.

Wiecie jednak, co jest w tym wszystkim najgorsze?

Fakt, że takie właśnie byty ameboidalne w ilości inteligencji osobniki niezwykle skutecznie zawłaszczają sobie dni takie jak 11 listopada, które zamiast być rodzinnym świętem które jednoczy ludzi w miłości do kraju, jego kultury i historii, staje się krwawą areną rozpierduchy sprowadzalną do tego:

Żyjesz w dzielnicy X, a nie Y?? Ty #$%^&^%$#$!!! 
Jakim prawem śmiesz nazywać się patriotą!

 I choć zabrzmi to faszystowsko, w takich chwilach jestem za prawem zakazującym rozmnażania się osobnikom  o pewnych parametrach umysłowych poniżej średniej, jako że dowolne kary finansowe czy też pozbawienia wolności nie przynoszą spodziewanych rezultatów,a kamieniołomy są passe od dłuższego czasu.


Gwoli wyjaśnienia prezentowane opinie są tylko i wyłącznie przedstawieniem mojego osobistego poglądu na patriotyzm, a jeśli ktoś ma zamiar z tego powodu mieć tak zwany "staropolski ból dupy" to polecam wizytę u lekarza lub farmaceuty - w końcu NFZ jeszcze nie skończył nas wykańczać.

Q.


czwartek, 23 października 2014

Magia opowieści

Skoro odkryłem niejako talent narratorski, to chyba warto z niego zrobić jako taki użytek.


Język, którym mówimy, czyli ten który zawiera słowa zamiast kubeczków smakowych, stanowi wspaniały dar przekazywany latoroślom przez rodzicieli od niemal niepamiętnych czasów. Co ciekawe wchodzi również w skład ogólnego pakietu instrukcji "Jak zbudować człowieka", który to pakiet jest charakterystyczny dla każdej kultury na tym sporawym kawałku skały.

Czym dokładnie jest ten pakiet dowiecie się nieco później, na razie niech stanowi to cudną lekko mroczną tajemnicę, bo tak właśnie działają opowieści. Sprawiają, że chcemy wiedzieć, musimy  wręcz wiedzieć cóż się stanie w następnym akcie.

Będąc człowiekiem nieco ironicznym nie mogę nie zauważyć, że życiem w wielkim stopniu kierują opowieści, które opowiadamy sobie , znajomym, ukochanym czy też najzwyklejszym w świecie obcym spotkanym w jakimś pubie, no zwłaszcza kiedy obie strony sobie już leciutko pływają w marynacie z piwa.
Tak paradoksalnie to opowieści i przyjemność związana z ich odkrywaniem wielokroć pozwalały ludziom przetrwać mroczne czasy i ponownie cieszyć się życiem w blasku nowego dnia, bo któż nie oprze się magicznej możliwości realizacji baśniowego "Długo i szczęśliwie" we własnym życiu.

Nawet kiedy rzeczywistość pokazuje nam bezsensowność takiej opcji, tak dla przykładu sztandarowa opowieść o miłości pokonującej wszystko. Tak więc kto z nas nie podniesie łapki, gdy zakochany w kimś po koniuszki włosów, nie pomyślał że przecież wszystko musi być dobrze?


I teraz następuje ten kulminacyjny moment w którym z wrażenia wszystkim spadają klapki z oczu.

"Jak zbudować człowieka" to zestaw instrukcji w mniej lub bardziej dosadnie formalnym stylu sugerujący jak wychować, indoktrynować lub też tresować swoje dzieci w zgodzie z obowiązującym kanonem kultury. Z tym że z powyższych wybierzcie to określenie które oddaje wasz prywatny stosunek do tej sprawy,gdy ja tymczasem spróbuję nieco was zaskoczyć:

Pamiętacie mój problem z wytłumaczeniem skąd dzieci wiedzą że lewo to lewo, a nie prawo? No chyba że są stereotypem blondynki...

Odpowiedź jest częścią pakietu "Jak zbudować człowieka" i niestety wymaga odwołań do jakże kochanej przez wszystkich niby nauki zwanej psychologią. W dużym skrócie dzieci chłoną zachowania i opowieści rodziców niczym gąbki wodę i na ich podstawie budują pewne wzorce dotyczące postrzegania świata, które z czasem przechodzą w półautomatyczne odruchy, wraz z utrwalaniem pary obiekt idea w rozwijającej się świadomości.

Co jednak wcale nie oznacza, ze jako ludzie rozumiemy ideę drzewiastości drzewa.
Przytaczając słowa Einsteina: "Na pewne problemy nie można znaleźć odpowiedzi na tym samym poziomie świadomości, na którym postawiliśmy pytanie".

Q.

 

Ps. Prywatnie jestem gawędziarzem, który potrafi zacząć od sinusoidy,aby poprzez serię innych tematów skończyć na opowieści o Koperniku w sposób pośredni odkrywającym dowody na heliocentryzm, chociaż czasami wolę jednak swobodne milczenie.

środa, 22 października 2014

Cena informacji

To niestety  będzie kolejny smutny wpis w stylu: Oto durnie jest oczywistość świata, macie i patrzcie jak was na tym cynicznie dymają jak chcą...

 
W sumie zaczęło się od mojego pewnego "znajomego" i "genialnej promocyjnej lokaty" w pewnym banku, do której założenia serdecznie nakłaniał.
Nie wiem czy 55 złotych za sprzedanie własnych danych osobowych to dla was  dużo czy mało...
Jak dla mnie to kwestia wyceny własnej wartości, przez analogię wątpię aby ktoś kogo nie zmuszają do tego okoliczności sprostytuował się za  tę kwotę...

Więc dlaczego łykamy takie promocje niczym złota rybka karmę?

Bo wydaje się nam, że poza jakimś łatwym do spełnienia warunkiem to niemal darmowe pieniądze.

Wierzymy tym samym w system w którym jedynie rzeczy materialne mają wartość,a cała reszta to takie zunifikowane duchy bez wartości krążące w innych nieobserwowalnych wymiarach. Nie uwzględniam tu ludzi na wspomagaczach, dopalaczach i psychotropach, za co przepraszam, ale z braku doświadczeń nie jestem w stanie odwzorować ich perspektywy widzenia świata.

Taki system watościowo-materialistyczny jak się można z łatwością domyślać funkcjonował przez tysiące lat. Od barteru po parytet złota, a nawet współcześnie jako fragment większego systemu nadającego określoną wartość materialną informacji, jeśli chcecie wiedzieć więcej - ekonomia tak naprawdę nie jest trująca dla umysłu.

Obecnie, o czym nieraz boleśnie się przekonujemy, coraz większą "wartość" ma informacja nie po przekształceniu w materialną postać, ale jako dane. Dane, które przemieli nasz podręczny komputer, dane które wprowadzamy w jakiś sposób do umysłów, jak i dane o nas samych, dla  których uzyskania niektórzy gotowi sa oddać góry złota i włamać się niemal wszędzie, a nawet zaprzedać się diabłu na wieczyste molestowanie...

Tak na dobra sprawę, człowiek w stadium pieluszkowym poza bezdyskusyjnym  potencjałem który może rozwinąć lub zmarnować oraz zalążkami osobistych preferencji, posiada tylko pewną nadaną mu przez troskliwych rodziców wartość w postaci danych osobowych, którą to wartość formalizujemy oczywiście adekwatnym papierkiem.

Na moje i wasze szczęście, już jakiś czas temu jakieś mędrki zorientowały się, że informacja w postaci danych będzie cenna i zaczęły wdrażać, mniej lub bardziej kalekie sposoby ochronienia jej przed naszymi demonami chciwości. Konsekwencje ich decyzji w starciu z rozbuchanym duchem wolności w dziwnym ludzkim kontekście widzimy jako ogólnoświatowe zawody w rzucie gównem na odległość, bo do tego poziomu dociera dyskusja o prawach autorskich, podatkach za ich użytkowanie i sposobach ich egzekwowania.

Natomiast środkami oddziaływającymi z rzeczywistością dla tak wyewoluowanego systemu prawnego są między innymi: patenty i umowy  "sprzedaję nerkę, wątrobę i połowę mózgu" w mojej nomenklaturze, a bardziej oficjalnie - umowy licencyjne, oraz nie mniej ważne prawa o ochronie danych osobowych, które z jakąż łatwością porzucamy widząc majaczące widmo zysku.

Więc ceńcie się jeszcze póki możecie...

 

Q.

 

Ps. Argumenty w stylu: "Ale na razie nie dzwonili..." nie są argumentami, które jestem w stanie zrozumieć , ponieważ zwłoka w komunikacji może wynikać ze złośliwości bankowców, pozwalających ofierze zapomnieć o sprawie, aby potem złapać ją z opuszczonymi spodniami...

sobota, 18 października 2014

Summum summarum

Zacznę od czapy: przez chwilę myślałem żeby zamknąć to w cholerę, pogasić światła i podziękować za stracony przez Was - czytelników czas. Tylko, że tak nie umiem...

 

Tak więc mam nadzieję że takie drobne podsumowanie z okazji 2000 wejścia i może nawet czytania okaże się tylko drobnym znacznikiem w dalszym moim niby pisaniu.

I właśnie dlatego zamiast wspominać i utrwalać wam wiedzę o tym że miłość to nie tylko dobieranie się sobie do niewymownych, że tabu to przeżytek i przy okazji tolerancja może być tęczowa, a dyskryminacja jest bzdurą oraz że choćbyśmy stawali na głowie inspiracja to wredna suka gryząca po palcach, a oceny ludzi muszą niestety ewoluować wraz z czasem; pragnę jak najserdeczniej podziękować  kilku osobom, tym "wybrańcom" którzy celowo lub też nie wspierali mnie w  kpiącym obserwowaniu świata i okolic:

"Porcelanowej Pani" za niekończący się optymizm, czasem rozsądek i niekiedy zapominalstwo.

"Elektrostatycznemu Aniołkowi" za rozmowy, oraz zrozumienie dla piorunów kulistych i wszystkich innych  tych moich szalonych pomysłów, które wielu postawiłyby włosy na sztorc.

"Galowi który lubi być anonimem" za podpuszczenie mnie do napisania opowieści o tym co mogłoby być, gdyby prawdą stawały się sny.

Oraz komuś kogo na własny użytek nazwałem "Błękitną iskierką" za potwierdzenie powiedzenia że  "All in all jesteśmy tylko ludźmi" oraz arktyczną obojętność, która okazuje się być fascynującym doświadczeniem.

Ach i najważniejsze podziękowanie ze wszystkich dotyczy tych którzy niepomni moich ostrzeżeń poświęcali czas oraz uwagę na czytanie i może nawet zrozumienie tego co tu się pojawia.

 

Q.

 

Ps. Wybrańcom żeby nie być gołosłownym, poza wieczystą chwałą przysługuje dowolnie wybrane piwo lub ekwiwalent, tyle tylko że tyci  haczykiem jest odbiór osobisty ;)



poniedziałek, 13 października 2014

Psylocybiczna kolorystyka świata

Bo miałem teoretycznie napisać coś o freudowsko rozseksualizowanych feministkach obmacujących granice absurdu, ale jakoś mi się nie chce. A i za tę piosenkę możecie mnie pokochać lub znienawidzić...

 

Tak więc zastępczo wezmę się za palący problem męskiej ułomności kolorystycznej.
Temat znany i obśmiany przez wszystkich, przecież facet jako szowinistyczna pododmiana patafiana rozróżnia jedynie kilka kolorów podstawowych,a jego nanookres skupienia przyciągają kwestie takie jak odległość od najbliższego baru, szanse na wyrwanie seksbomby i położenie przestrzenne tej cholernej toalety, a nie wyrafinowane sugestie rozmytego księżniczkowatego różu z dyskretną nutą kurwiarskiej czerwieni na sukni tej  parchatej ździry pięć stolików dalej.

Oczywiście przeginam, ale jest jesień i kolorystyka okolicy osiąga poziom złożoności ogarnialny jedynie przy zastosowaniu niemal magicznego wyciągu z grzyba psylocyba (przed użyciem zapoznajcie się z doktryną podpisu, bądź skonsultujcie z najbliższym znachorem bądź bioradioenergoterapeutą), który ma tę ciekawą właściwość rozszerzania ludzkiej percepcji na całe kopy wymiarów urojonych Z tą dyskretną uwagą, że mogą zdarzyć się wymiary zawierające odwrotne smoki (takie co zioną ogniem tyłem..), lewitujące członki i inne produkty pochodne...

Więc jak statystyczny facet miałby określić kolory liści na drzewie?

-Eeeee, jesiennoliściasty!?


Jest najprostszą odpowiedzią eksterminującą wszelkie możliwe komplikacje, ale też niewątpliwie wywołującą mały armagedon furii u płci przeciwnej zakończony podaniem w wątpliwość istnienia czwartej synapsy w męskim mózgu; tej odpowiedzialnej za myślenie gdy pozostałe trzy zajmują się barem, seksem i toaletą...

W przypadku statystycznej niemożliwym czyli osobnika szowinistycznego o łącznej zawartości synaps przekraczającej wzmiankowane cztery możliwa jest odpowiedź:

- No wiesz taka jakaś sfermentowana mieszanina żółci, czerwieni, brązu i zieleni...

Co skutkuje powstaniem znaczącej porcji ciężkostrawnych komplikacji związanych z  średnią możliwą graniczną żółtością żółci.

No i absolutnie niemożliwe  przecież jest istnienie osobnika męskiego dręczonego zagwozdką jak sensownie opisać kolor, który w umyśle wywołuje skojarzenia z gniado brązowo beżowym, ale z odchyleniem zmierzającym w kierunku rozwodnionego miodu.

Którego zaistnienie byłoby niedopuszczalna skazą na typowo kobiecym zajęciu wymyślania nazw kolorów po których większość obdarzonych wyobraźnią ludzi zaczyna poważnie rozważać możliwość rzygania tęczą.

Także na końcu mogę nie pominąć tej cudownej fluoryzującej metalizmem żarówiastej w swej istocie odmiany różu ukochanej przez dziewczyneczki w wieku około lat 9, który ma tę osobliwą właściwość, poza przyzywaniem tęczowych jednorożców niepokalanej złośliwości, że niezwykle skutecznie eliminuje wszystkie zbędne synapsy z chłopięcego mózgu, zostawiając jedynie te nieszczęsne trzy...

Q.

 

 Ps. Przy pisaniu tego tekstu nie zastosowano żadnych psylocybopochodnych, co jednoznacznie wskazuje na fakt, że autor niestety jest osobnikiem statystycznie niemożliwym, faktycznie prowadzącym w/w rozmyślania odnoszące się do koloru pewnej kurtki...

sobota, 11 października 2014

Rozmówki fizoloficzne 2

Sądzę że przejść już można do tej bardziej ekwilibrystycznie filozoficznej części w której poza nieustannym monotonnym bełkotem o tym że drzewo jakie jest każdy widzi niestety pojawią się pewne  logiczne acz niesprawdzalne teorie.

 

Ponieważ jest to moje drugie podejście do tej cholernej kwestii mam wielce żywotną nadzieję (fałszywą jak się okaże), że nie skończy się to 3 stronami A4 nieczytelnego bełkotu naszpikowanego wystającymi z dziwnych miejsc fragmentami sensu, ale kto wie. Wszystko jest tu możliwe - w końcu to tylko pół litra zrozumienia...

Na początek czynimy absolutnie niepoprawne założenie, że wiemy jak wygląda drzewo.
Jeśli nie wiemy to nic się nie stało, wystarczy wstawić kamień, kolo, spamowódź, ekumenicznie ekstremistyczną bojówkę ekologiczną, lub dowolnie wybrany obiekt o niewiadomym przeznaczeniu z całościowej bazy dostępnych wichajstrów, cosiów i tentegesów. Sens wywodu mimo wszystko powinien zostać zachowany.

Ale skupmy się na drzewie. Nie na jakimś konkretnym gatunku, czy okazie, nie na jakieś biologicznej fazie istnienia czasoprzestrzennego drzewa, po prostu na drzewie jako pojęciu.

Jak zdefiniować drzewo?

Oczywiście składa się z gałęzi korzeni liści i takich tam dziwnych rurkowatych cosiów, które jakoś działają, tylko czy po zsumowaniu tych elementów otrzymamy ideę drzewa, czy jakiś splątany kłąb bezkształtnej biomasy?

Rozsądnym w tym momencie będzie założenie, że istnieje jakaś pierwotna idea pojęcia drzewa zakorzeniona w ludzkim umyśle. Fajnie prawda?

Jednakże opis jak, dlaczego i skąd się tam wzięła musi poczekać, aż znajdę sensowny sposób translacji własnych myśli w zrozumiałe zdania lub też metaforycznie i bardziej obrazowo: Jak opisać ślepcowi zachód słońca, tak aby rozumiał co widzę...
Niecierpliwi mogą zaś sięgnąć po "Naukę Świata Dysku II" gdzie ludzie mądrzejsi niż ja jakoś zdołali to osiągnąć.


I to było by na tyle jeśli chodzi o napady filozofii, natomiast bardzo niedawno zostałem absolutnie zaskoczony celną obserwacją:
  
Dlaczego faceci podają sobie ręce na powitanie?!

Czas więc najwyższy pozamiatać resztki zdumionej szczęki z podłogi i poteoretyzować.
Pierwotna i nieco szurnięta teoria miała małe co nieco wspólnego z rytuałem pokoju:

Coś na kształt ty głąbie patrzaj na moją pustą dłoń; oznaczać ona że mojsza przybyć w pokój i nie zrobić Twoja duże kuku moja maczuge i nie zajumam Twojsza kobieta do moja gospodarka.

Logiczne, proste i skuteczne, aczkolwiek niemożliwe do zaakceptowania w świetle uznanych metod naukowych.

Na ciekawy trop naprowadził mnie fragment podręcznika do svio-vivre'u, który poza pięcioma bzdylionami istniejących rodzajów kieliszków na wszystkie okazje i sposobów rozmieszczenia przy stole o dowolnie fikuśnym kształcie kochanki córki syna wujenki ze strony matki prababki okazał się być źródłem intrygującej ciekawostki:

"Zasadniczo osoby o wyższym statusie społecznym np. pracodawcy i kobiety, powinny jako pierwsze wyciągnąć dłoń. Mężczyźni przy tym powinni witać się gołymi rękoma- kobiety mogą na dłoniach mieć rękawiczki." 

 

Tak więc poza oczywistą obserwacja, że współczesne dziewczyny są niestety skrajnie niededukowane, dostajemy zgrabną teorię ustalania własnej ważności.

Biorąc po uwagę przeszłą obsesję na punkcie kultu "Ja macho, ty przydupas" taki rodzaj powitania można nazwać szybkim i bezkrwawym pojedynkiem na własną dupowzniosłość, który na dodatek nie wywołuje istotnych plam na wymyśle zwanym honorem , które to jak wiadomo najlepiej wybiela się cudzą krwią.

Jak dla mnie ogromny postęp od naparzania się wielgachnymi fallicznymi symbolami męskości po łbach, dla niezorientowanych chodzi o miecze. I jednocześnie okazuje się że szurnięta teoria nie jest aż tak szurnięta, przynajmniej nie aż tak bardzo jak statystyczny Homo sapiens jest szurnięty na punkcie własnej seksualności. 

Q.

 

Ps.  Od kiedy to kobiety rezygnują samoistnie z celebracji wyższości nad facetami!?

piątek, 10 października 2014

Rozmówki fizoloficzne 1

Zanim mnie zlinczują nawiedzeni obrońcy czystości języka może uda się naskrobać słów parę o tematyce wszelakiej:

Dlaczego bliźniaki dylatują w czasie, co czyni drzewo drzewem oraz odstrzelone od rzeczywistości teorie w temacie powitań między nami facetami.

 

I na samiuteńkim początku fizoloficzne jest frankeistenowskim zmutowanym zlepieńcem dwóch całkiem sensownych słów: fizyka i filozofia. Swe powstanie zawdzięcza jakże człowieczej skłonności do ułatwiania sobie życia, bo przecież pisanie rozmówki niedoszłych fizyków o postrzelonej filozofii jest nudne, mdłe i nie na czasie..

Tak więc bez dalszych opóźnień: dylatacja czasu oparta na nieśmiertelnym przykładzie bliźniaków, z których jeden obojętnie który, zostanie niewątpliwie przemocą wsadzony w rakietę która łamie wszystkie dozwolone ograniczenia prędkości w terenie niezabudowanym, czyli porusza się z prędkością niebezpiecznie bliską c.

Co pokrótce przedkłada się na jakieś tam sfizolone i schizoiczne różnice wieku między bliźniakami widoczne po powrocie rakiety od której wystrzelenia minęło dużo dużo lat, przez które zdrowy rozsądek ląduje w pokoju bez klamek?

Na pierwsze uderzenie logiką nie ma tu sensu. Jak to jeden jest młodszy a drugi starszy, przecież to bliźniaki? I dlaczego wszyscy fizycy w okolicy w sposób  złośliwie skomplikowany twierdzą że ma to sens?

Bo niestety ma...

Wyobraźmy sobie, że nasze bliźniaki podróżują z jakiegoś miejsca w fikcyjnej czasoprzestrzeni o nic nie mówiącej nazwie A do jeszcze bardziej niedookreślonego miejsca B, które ma tą szczególną właściwość, że nie chce mieć nic wspólnego z A. Jeden z nich porusza się wraz z resztą utrapień( ziemskiej populacji człowieczej), drugi zaś siedzi wygodnie w wypasionej rakiecie popylając niebezpiecznie blisko prędkości światła (wzmiankowanego wcześniej c).

Logika podpowiada nam że na pokonanie  odległości pomiędzy A i B potrzebują jakiegoś czasu T, który zależy od szybkości ich podróży.

I czas na prawdziwą zagwozdkę: czy bliźniak w rakiecie porusza się dużo szybciej niż ten na zapaskudzonej Homo Sapiens planecie??

Jeśli odpowiedź brzmi tak, to istnieje czas Tr - podróży rakiety, stanowiący de facto o wieku danego bliźniaka w punkcie docelowym B, który to czas jest wielokrotnie mniejszy niż czas Tp- podróży planety do punktu B. Ergo wykazaliśmy, że paradoks bliźniąt jest absolutnie logiczny dla planet i rakiet poruszających się bez tarcia i grawitacji w liniach prostych na dodatek nie używając niczego ponad prostackim V=S/t.

Niestety to jest tylko eksperyment myślowy zagnieżdżony w sprzyjającej przestrzeni fazowej nie będącej realistyczną ( czyli NIE tą którą zwykle doświadczamy w sposób niezwykle zmysłowy), jednak pokazuje on w mocno uproszczony sposób logiczność dylatacji czasu.

I w ten niesamowicie nudny sposób dowodzimy również, że fizyka jest tym piękniejsza im bardziej skomplikowana, oraz że  w sposób nieunikniony docieramy do końca pierwszej części rozmówek fizoloficznych.

Q.


Ps.  Najszczersze podziękowania dla pewnej uroczej damy za podsunięcie mi tego tematu.

piątek, 15 sierpnia 2014

Krytyczne niedoinspirowanie

Ostatnio napisał mi się bubel. Nic dziwnego, były ku temu dość istotne powody streszczające się w: duch ochoczy, a ciało niedomaga. A i podkład muzyczny jest ciutkę specyficzny.


Jednak mimo tego oczywistego potknięcia na wyboistej ścieżce jakości mojej marnej pisaniny wypadałoby rozjaśnić mrok tajemniczości mojego miesięcznego blogomilczenia.

Zasadniczo wynika ono z tej samej przyczyny, z której chyba wszyscy cierpieliśmy w młodszych szczenięcych  i cudownych latach będąc zmuszani do pisania pod upiorną groźbą otrzymania klasycznego lacza.

Oczywiście chodzi o nic mniej niż pisanie wypracowań na wyssany z małego palca lewej stopy temat, który brzmi jak obrzydliwie organiczny odgłos wydawany przez wyjątkowo zapchany odpływ w kanale burzowym w mglistą noc.

Ta niesamowita kombinacja zgłosek nieodmiennie ma niemożliwą do naukowego udowodnienia  iście szatańską zdolność do wpuszczania w umysł  zasiedlającego go  na gapę złowrogo niemiłego oraz brzemiennego pustką stworzonka obdarzonego darem  niemocy twórczej. Które przy pomocy czterech pomniejszych jeźdźców apokalipsy, czyli rozsiewając perfidną panikę okraszoną strachem  nadciągającego nieuchronnie niczym monsun ostatecznego  terminu wprawia nasze umysły w stan udręczonego otępienia pogłębianego plotką stugębną o wydumanych i rozwlekłych kryteriach wymagań oceniających .

Pisząc bardziej po ludzku: ni ma inspiracji to ni ma pomysłu i rezultuje to oszałamiającym szumem szaro buro maczkowatego bełkotu wyciekającego ciurkiem spomiędzy rwanych linijek bezładnego tekstu..

Stan taki można for fun nazwać niedoinspirowaniem, jako że wszystkie moje "dobre" teksty powstają w skutek pojawienia się bodźca - kijka który mnie poszturchuje w skostniałą nieliniową strukturę myśli. Wymuszając niejako wzorem małży otorbienie drania w perłokształtnym pancerzyku tekstu, który potem zostaje wydalony z mojego umysłu na bloga, w niepamięć lub też trafia do wielkiej zamrażarki czekając na zmianę wewnętrznego cenzora.

Miesiąc takiego myślowego mielenia tego samego syfu na coraz drobniejszy pyłek zdmuchiwany łagodnym wiaterkiem sklerozy można śmiało nazwać już okropnie krytycznym.

Tyle jednak z tego dobrego, że zamiast próbować zderzać się z próbą nędznej recenzji książki która przypadkiem wróciła z niepamięci, skądinąd książki obłędnie genialnie napisanej - "Cmentarz w Pradze" U. Eco napisało mi się to nieinspirujące maleństwo o matactwie kreatywności ludzkiej osobowości.

A skoro mi się nawet już  małe co nieco rymnęło, to chyba już skończę.

Q.

niedziela, 10 sierpnia 2014

Pułapki przeszłości

Nie napisałem nic a nic przez ponad miesiąc.  To niby dużo niby mało,   ale trochę czasu gdzieś pokątnie wsiąkło i jak na złość nie ma zamiaru wypłynąć.  Natomiast niestety wpłynęło na moje nikłe pisarskie zdolności,  tak więc  fajerwerków chwilowo zabrakło. 

 

Siląc się na rozbrajającą mam nadzieję szczerość : to nie było zaplanowane,  tak jakoś wyszło moje grafomańskie pisanie i spiknąwszy się niefortunnie z odrobiną brei którą nazywam mózgiem poszło na zwiedzanie różnych  pokręconych ścieżek rozmyślań .

Natomiast przeszłość  to cecha jednocząca te nieszczęsne przypadki. Jednak chyba najrozsądniej będzie powiedzieć
 iż przeszłość  jakakolwiek by ona nie była i jest zagmatwana stanowić powinna  memento dla każdego z  nas.

 Taki solidny i oczywiście oczywisty drogowskaz z napisem: Uwaga tu dałeś się zrobić  w bambuko, więc tym razem  nie  świruj,  bo nie warto,  tylko weź rozsądek za krzywy pysk i posadź go nad tym wydumanym z nicości problemem ilustracyjnym
.
 Ahh gdyby tylko to było tak cudownie  i ekstatycznie proste.
Gdyby tak być mogło,  to świat byłby piękny. A wtórny wsobnie chodowane zidiocenie narodu można by znaleźć pod adresem fikcji absolutnie literackiej. Natomiast nasz cudny świat jakoś nie ma zamiaru być jakkolwiek kompatybilnym z tą wizją.

Dla nas przeszłość stanowi pretekst do jękliwego stetryczałego wyznania, że kiedyś  gdy w morzach zamiast ryb pływały jednokomórkowce faktycznie żyło się lepiej.

Jest również podstawą do użalania się nad stanem państwa. Była Polska  murowana,  a zostawili kamieni kupę bo nawet gruz nam wandale rozkradli.

 Pytanie czy i jak uniknąć tych horrendalnych potencjalnych okropieństw zostawiam złośliwe indywidualnemu rozważeniu...


Q.











środa, 25 czerwca 2014

Bliskie spotkanie z problematologią

W matematyce istnieją problemy dręczące umysły ludzkie od setek lat. Bardzo prosty przykład: kwadratura koła, trysekcja kąta czy podwojenie powierzchni sześcianu za pomocą cyrkla i linijki są nierozwiązywalne od czasów starożytnych.


Podobnie w wielu innych dziedzinach nauki, ale i tak zwanej nauce o myśleniu: filozofii. Choć patrząc na współczesny świat okiem cynika samo myślenie obecnie stanowi odmianę bardzo rzadkiej i cennej sztuki pochodzącej z umysłu, to jednak myślenie dla samego myślenia?

To jak oglądanie szumu w analogowym odbiorniku telewizyjnym, takie oglądanie bo mam czas i mogę to zrobić. Przypomina to rządzenie dla faktu bycia rządzącym, a nie rządzonym. I szybka rewizja myśli: Czy coś tu nie brzmi znajomo?

Dorwijmy się do władzy, umieśćmy swoich na stołkach i jakoś to będzie, czyli kwintesencja władz w Polsce od czasów elekcyjnych. 

Ale odbiegam od tematu, trwoniąc wasz czas na banialuki. 
Problemy filozoficzne o których chyba wszyscy już wiemy, o  niektórych nawet już wspominałem wcześniej.

Kim jesteśmy, jaki jest cel istnienia wszystkiego i takie tam podobne nonsensy
 Myślenie dla samego myślenia, a podobnież przeznaczeniem ludzkości nie jest wzajemne wyrzynanie się w walce o papierki z nadrukiem 100$, czy bardzo stare i smrodliwe odchody dinozaurów.
Mamy władać tą planetą. I według pewnych niejawnych źródeł danych robimy to jako tzw. korona stworzenia.

Idę się pośmiać i będę się śmiał nawet gdy zapakują mnie w kaftanik i zamkną w pokoju bez klamek.
Władamy planetą, cudowne.

Skoro władamy planetą, to czemu nie słuchają się nas nasze własne zwieracze? Czemu nieustannie ulegamy własnym prymitywnym instynktom, tym włochatym myślowym pozostałościom jaskiniowców zagrzebanych pokątnie w umyśle?

Śmiech, rechot i chichranie się przez gorzkie łzy goryczy.
Kolejna oczywistość: przecież nikt nie jest idealny, czyli najskuteczniejsza wymówka od czasów psa zjadającego prace domowe.

Co musi się wydarzyć aby ludzkość zatrzymała się na chwile w swojej głupocie i jednomyślnie zauważyła, że stać nas na coś więcej niż to co obecnie robimy?

Taki ogólnoświatowy idylliczny trip myślowy, mrzonka, nierealność i wszystkie te określenia, którymi określamy gorszych od siebie; a jednak marzenie czy też sen wariata na proszkach mająca dać przybliżenie wizji lepszego jutra?

Przyszłość jest jednak niewiadomą, której nikt nie potrafi wyznaczyć.

I z tym optymistycznym akcentem kończymy dzisiejsze spotkanie z psychodelikami...

Q.

Ps. Nic nie brałem, a słowo problematologia nic nie znaczy. Choć mogę być niewiarygodnym źródłem informacji

piątek, 20 czerwca 2014

Oto kamieni kupa - zrobimy sobie skalniaczek?

Zdarzyć się odważyła kamieni kupa... A potem był skalniak i rosły chwasty...
I nagle łóżka zaczęły się pod tyłkami palić...


Co mnie jako człowieka zeżartego cynizmem jakoś absolutnie nie dziwi. 
Jakoś w marcu pisałem , że naród łyknie wszystko o ile jest to suto skropione deliryczną wizją ultramocarstwowej Polski i podwyżką socjalu. 

Natomiast patrząc wstecz - było za spokojnie na rodzimej scenie politycznej, a skoro afery wykańczały praktycznie każdy rząd od bodajże 2000 roku....
Toteż oczywistym jest, że jakaś musiała się zdarzyć - pismaki też muszą jakoś zapracować na wierszówki, a ile w końcu można pisać o otyłych podstarzałych gwiazdkach znanych chyba jedynie w stołecznej wsi.

I stanowi to bardzo wygodny pretekst do zajęcia się zegarkiem czyjejś żony, zamiast tak po prostu pomyśleć nad konstruktywna wizją przyszłości. 

Czy też nawet pozwala zapomnieć, że nasi trawokopacze zamiast opalać się i zarywać modelki w słonecznej Brazylii, grzeją stołeczki w lokalnej umierającej lidze.
Fenomenalna reprezentacja sportu "narodowego".
Ma to tylko tę dobrą stronę, że zmniejsza się obciążenie NFZ i pośrednio podatnika z tytułu ilości zawałów i wylewów po kolejnym meczu "o wszystko" czyli na nasze było fajnie , ale wracajmy do domu. 

Natomiast serdecznie mnie rozbawiła paniczna reakcja rządu.
Do zlikwidowania sporego szczupaka aferowego wysłali metaforyczny Kursk, a on sobie zatonął...
ABW, Prokuratura i sądy jako pośmiewisko i tło dla politycznej szopki, która przebija noworczne pomysły Fedorowicza...
Nie sądziłem, że dane mi będzie tego dożyć. 

Cóż jaki kraj takie Watergate.

I tak samo jak jest to śmieszne jest również tragiczne, gdy pomyśli się choć chwile o konsekwencjach.
Nawet tych oczywistych jak wzrost poparcia dla ruchów ekstremistycznych i anarchistów.

I jako że temat tak mdły, że aż pisać się nie chce, drobne podsumowanie ze strony Sztucznych Fiołków:




I moje:

Przyszło nam żyć w czasach w których rząd udaje kabaret, kabaret parodiuje rząd, a wszystkim trzęsie rura z gazem.

Q.

wtorek, 10 czerwca 2014

Iluzoryczność istnienia

Prawda oczywista dostępna dla spostrzegawczych - zmieniła się troszkę kolorystyka tej kiepskiej podróbki bloga, ale nie o tym dziś napiszę.  Więc gotowi na nadciągający orkan migreny?


W sumie zapewne czytaliście moje wcześniejsze popisy, więc siłą rzeczy jesteście mniej lub bardziej gotowi na moje literackie wybryki.
Natomiast jeśli nie lubicie gierek słownych, metafory nie doprowadzają was do ekstazy i nie zadaliście sobie nigdy pytania dlaczego dysharmoniczne jęki nazywamy muzyką, to nie jest  tekst dla Was.

Więc, skoro już wiecie, ze to nie będzie miła wycieczka po moich wypaczonych urojeniach, to może już warto zasygnalizować jak semafor, że nawet i tu pojawiają się czasem pytania trafiające w niezgłębioną pustkę myśli:

Czy dalej próbować opisywać i rozdrabniać się na coraz bardziej błahych fragmencikach ludzkich żywotów, bez jakiejkolwiek nadziei na choćby nikły cień zrozumienia całości? 

Oraz chyba nawet ważniejsze:

Czy to co nas otacza jest prawdziwe, a nawet czy my sami istniejemy? 

I tak, jest to ostateczne pytanie o sens istnienia rzeczywistości jakoś irytującym fantem losu pozbawionej sensu i poczucia humoru. 

Filozofia pytania definitywnie jest skazana na sferę niskich lotów, więc trzeba uważać, żeby nie rozbić się o jakiś pancerny gatunek brzozy czy leszczyny.
Niemniej jednak, jest to jedno z tych pierwotnych, pozornie prostych pytań posiadających bardzo groźne implikacje. Oraz jest to jedna z tych feralnych paskud, które nie dają czasem spać po nocach.

Tak jestem świadomy, że to tak bardzo Matrix. 
Tak bardzo Incepcja i Truman Show.

Tak bardzo fikcja literacka i setki wirtualnych światów w których żyjemy za pomocą pożeraczy prądu i wiader z internetami.

I nawet jeśli słynne Cogito ergo sum wydaje się rozwiązywać problem, to czy jednak  skoro istnieję to żyję ergo myślę?

A co jeśli to nie jest prawda, jeśli to wszystko co nasz otacza jest tylko ulotną iluzją?

Jeśli nasza tylko nasza wiara powstrzymuje nas przed otworzeniem oczu?


Za dużo pytań, za mało odpowiedzi - odwieczna klątwa człowieka.

Przerwę więc sobie nudnawy już wywód dziką zabawną refleksją obarczoną okrasą z cierpkiego śmiechu:

Skoro tak wiele już wiemy o otaczającym nas świecie, o jego działaniu, to czemu cały czas coś nam umyka?
Skądinąd żywię ogromny podziw dla wysiłku ludzi przesuwających granice naszej wiedzy, ale czemu nieustannie żyję z nieubłaganym wrażeniem, że błąkamy się w naszym zrozumieniu tego co nas otacza niczym ślepy we mgle...

I całkowicie abstrakcyjnie podchodząc do problemu, jeśli faktycznie odpowiedź na ostateczne pytanie o życie wszechświat i całą resztę tego bałaganu wynosi 42, to jak idiotycznie musi brzmieć pytanie? 

A może jak niesamowicie genialnie wykracza poza dany nam zakres zrozumienia?

Q.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Randomizacja myśli

Wpis o wszystkim i niczym, czyli retrospekcyjna pozaziemska refleksja  o tym co może kiedyś będzie, a może już było. A oto drobny przedsmak.


W pewnym nieciekawym momencie czasowym zwariowanej czasoprzestrzeni w nudnym zakątku wszechświata, na pewnej nieciekawej niebiesko-białej planecie do niedawna pokrytej intensywną zielenią liści wesołych drzew działa się teraźniejszość.

Planetę tą niezbyt rozsądnie dewastowały małpopochodne stworzenia, o osobowości przypominającej złożonością przeciętną amebę lub też czasami skomplikowane ewoluujące puzzle ułożone z mniejszych puzzli, które również układały sobie puzzle. 

W tę patchworkową strukturę dziwnym trafem wmieszane były jeszcze chmury, a dokładniej różnica pomiędzy tym czym chmury są, a ich sposobem postrzegania przez organy obserwacyjne małpopochodnych dwunogów, które uważały globalną demolkę ekosystemu połączoną z likwidacją dużych populacji sobie podobnych stworzeń w wielkich wybuchach za świetną rozrywkę, przynajmniej dopóki nie dotyczyło to danego dwunoga w sposób nawet pośredni.

Te dziwaczne stworzenia życzyły sobie być nazywane ludźmi i lubiły usilnie poszukiwać sensu istnienia życia, wszechświata i całej reszty bałaganu. Nie pytajcie czemu, po prostu szukały.

Jednak jedyne co udawało im się znaleźć to pewne idee, sromotnie okaleczane przez wyznających je ludzi i innych ludzi którzy kpili i szydzili z tych wyznających ludzi.

I zdarzyło się tak że powstał  i jeszcze się o dziwo nie rozleciał "Kraj  który czyni szalonym?!" a nazywał się Polska. Choć wielu zamieszkujących go ludzi wcale szalonymi nie było, nawet według miernych ludzkich standardów.

I zdarzyło się też tak, że autorowi zabrakło pomysłu na kontynuację radosnej twórczości  w stylu Autostopem przez galaktykę.

I w taki sposób dokonała się randomizacja toku myślowego.

Stay tuned.

Q.

piątek, 30 maja 2014

Witamy w kraju gdzie szaleństwo to normalność

Czasami zdarza się i tak, że trzeba opisać wydarzenia z niedookreślonej teraźniejszości. O tym za parę linijek, najpierw luźna refleksja. Jak chcecie czytajcie, jak nie to nie - nie zmuszam was do niczego.  Ale czy my nie chcemy uciekać stąd?


Prawda o świecie bywa tak pokręcona, że jedynie wariaci potrafią ją zrozumieć. To truizm, natomiast refleksyjeczka ma dotyczyć celebrowania skrócenia się naszego potencjalnego żywota o kolejny rok.

Zjawisko jest fascynujące. 

Cieszymy się, składamy sobie życzenia z powodu skrócenia naszego pobytu na tej nieznośnej planecie o kolejny rok.  Tak po prawdzie sam się cieszę, że został mi rok mniej do wycierpienia na tej poronionej rzeczywistości. I w jakiś sposób ma to nieokreślony związek z naszym strachem przed odejściem w niebyt.

Nie pytajcie jaki...

Czasami poznanie odpowiedzi wyklucza możliwość zadania pytania...

I wracamy do tematów bardziej adekwatnych do masakrowania tępą pałą logiki. 

Ostatnio złożyło się tak, że środowisko patafianów, znachorów, wioskowych czarownic z garbem i zwariowanych fanatyków papierków zrzeszonych w NFZ, czyli Narodowego Fundatora Zgryzoty wyemancypowało sobie manifeścik o teologicznej wymowie.

Przeanalizujmy sobie ten cud retoryki. 

I w tym miejscu osoby wrażliwe proszone są o odejście od monitora. Serio idźcie przekopać doniczki z kwiatkami czy coś tam takiego.


Punkt 1 - teologia, nie tykam się bo można wpaść za obrazę uczuć religijnych szykanowanej większości, dyskryminację i takie tam.


Punkt 2 -  "UZNAJĘ, iż ciało ludzkie i życie[...] jest święte i nietykalne"

Ok, świetnie. 

Bardzo humanitarne podejście. 

Nie zabijamy, ale również nie dotykamy pacjenta, nie wykonujemy żadnych operacji jako stojących w sprzeczności z logiką stwierdzenia. 

I było by bardzo fajnie gdyby nie drobna usterka w rozumowaniu:  

Skoro jesteśmy nietykalni, to może tak dla zaspokojenia potrzeb "duchowych" podobny manifest ogłoszą teraz funkcjonariusze służb porządkowych, skoro aresztowanie zbrodniarzy stoi w sprzeczności z zasadami moralnymi i religijnymi. 

A potem strażacy, bo gaszenie pożarów jest działaniem wbrew naturze i wyrokom "sił wyższych".


A to tylko początek punktu 2. Idziemy dalej:

"Moment poczęcia człowieka i zejścia z tego świata zależy wyłącznie od decyzji Boga."

Czy mam to rozumieć, że rodzimy się nie dlatego, że nasi rodzice się na nas świadomie lub przypadkowo zdecydowali, ale wyskakujemy z jakiejś dziury w czasoprzestrzeni? Tu już chyba trochę ktoś przesadził z zakazanymi prawnie środkami wspomagającymi percepcję. 

No ale logika działa dalej, a wynika z niej wprost: 

Dowolna akcja mająca na celu reanimację lub przedłużenie życia jest sprzeczna z nakazami moralnymi i stanowi obrazę majestatu!

Nawet w najbardziej zacofanej wiosce świata powiedzą nam, że to jakieś absolutnie durne pierniczenie jak potłuczony - wybaczcie, ale to najbardziej cenzuralne określenie na jakie mnie stać.

Punkt 3 - nihil novi sub sole i błędy językowe.

Punkt 4  Językowy bełkot.
Chyba chodzi w nim o fakt, że godność i wolność wynika z jakiegoś narządu wewnętrznego, którego jakoś nikt od 400 lat nie potrafi zlokalizować.

Natomiast prawo do sprzeciwu, owszem, ale tylko i wyłącznie jeśli akceptuje się płynącą z tego sprzeciwu odpowiedzialność za zaniechanie działania mogące stanowić zagrożenie dla pacjenta.
 
A o tym jakoś nic nie ma...

I punkt 5. 

"Uznaję[...] potrzebę przeciwstawiania się narzuconym antyhumanitarnym ideologiom współczesnej cywilizacji."

Rozumiem, takie podejście u ludzi walczących z nierównościami ekonomicznymi, u ludzi szerzących darmowy dostęp do edukacji, ale lekarze?

Czy przykładamy wam lufy kałaszów do czaszek i każemy operować i ratować życie?

I co do cholery oznacza teologia ciała? To jakaś krytpoodmiana zwulgaryzowanego gender?

Ok. mamy finisz,jeszcze tylko parę słów i skończę z tym arcydziełem idiotyzmu i wszeteczeństwa.

Istnieje przyjęty ogólnoświatowy standard dotyczący etyki i moralności zawodu lekarza - Deklaracja Genewska, jej Polskim odpowiednikiem jest tzw. Przyrzeczenie lekarskie.
 
Nie będę konfrontował zawartych w nim postanowień z manifeścikiem. 
Nie warto, nie warto tego manifeścidła przerabiać nawet na makulaturę.

Tak na dobrą sprawę, zastanawiam się czy warto jest się na ten temat wypowiadać, skoro od wielu wieków wiadomo, że zawód lekarza powinien być przeznaczony dla ludzi z pasją  i głęboko zakorzenioną potrzebą pomocy, a nie dorobkiewiczów, którym przeszkadza wszystko, od wieku po wiarę pacjenta.

Natomiast martwi mnie ponad 2,5 tysiąca nazwisk i specjalizacji na tej liście.

 To ukazuje kryzys idei zawodu lekarza w tym kraju. 
A nawet kryzys samej idei państwa Polskiego, jako niezależnej i niepodległej jednostki na arenie międzynarodowej.

I jednocześnie pokazuje, jak niesamowicie destrukcyjna może być siła źle rozumianej wiary i wolności.

Q.

wtorek, 27 maja 2014

Nasze małe niegroźne umysłowe bestie

Pierwotnie tekst miał dotyczyć genezy gniewu, oraz trochę o jego metaforycznym wyobrażeniu i metodach kontroli. Na wasze szczęście nie wymyśliłem sensownego tekstu, który nadawałby się do opublikowania. Na moje nieszczęście, życie wskazało mi inny temat.


Bestie żyją po kryjomu w każdym z nas. To nasze małe nieprzyjazne otoczeniu potworki żyjące w kajdanach cywilizacyjnej ogłady. Bardzo lubią się z nich urywać w nieodpowiednich momentach.

Istnieje wiele rodzajów bestii, tak jak istnieje wiele rodzajów ludzi. Są bestie zrodzone z pychy,lub też pełne gniewu czy nienawiści. Bywają potworki zbudowane z głupoty, ignorancji i wielu innych wad, skrycie hołubionych przez ich właścicieli.

Nie lubię pisać o sobie, ale w tym wypadku po prostu wypada się przyznać do posiadania bestyjki na łańcuchu .

Moje nieudomowione zwierzątko umie wkurzać ludzi. 

Jest w tym zaiste doskonałe.

Osiąga ten efekt przy pomocy słów, mimiki, czy po prostu wymuszając u mnie zachowanie stoickiego spokoju i racjonalizacji zdarzeń w obecności rozemocjonowanego rozmówcy.

Brzmi nieciekawie, nawet niegroźnie. Zachowywać spokój w rozmowie z owładniętym rozmówcą.
Cudownie, ale to cudowne proszenie się o kłopoty. 

Jak już wcześniej wspominałem, język i komunikacja, oraz jej interpretacja są nieprecyzyjne. 
Każda dodatkowa silna emocja: gniew, strach, irytacja, czy też czynniki takie jak zmęczenie, stress, kac i takie tam, zaburzają proces "logicznego" rozumowania. Instynktownie zaczynamy tracić dystans do siebie, a nasz niezawodny fałszywy przyjaciel w postaci pochopnej oceny zachęcająco rozkłada ręce w uprzejmym powitaniu. 

Wtedy do gry wkracza moja bestia. I dzieją się nieprzyjemne rzeczy, których później, gdy rozsądek wróci z urlopu w raju podatkowym zaczynam żałować.

Ale nie tylko ja tak mam. Podejrzewam, że każdy z nas celowo, czy przypadkiem wypuścił swoją unikatową bestię z klatki i pozwolił jej radośnie pohasać i broić na świecie.

Dla niektórych to właśnie sposób na życie, być jednością z własną bestią. Inni będą się jej panicznie bali, a strach przed samym sobą ich sparaliżuje. Jeszcze inna grupa zaprzeczy istnieniu bestii gdzieś w zakamarkach umysłu.

Natomiast nikt chyba jeszcze nie wie, jak  z tą bestią żyć w produktywnej, nieniszczącej symbiozie....

Q. 

sobota, 24 maja 2014

Bądź Ikarem, miej wiarę

Wiara, każdy z nas osobników rodzaju ludzkiego posiada wiarę, niezależnie od faktu bycia lub niebycia inteligentnym.


Poczucie wiary w otaczający nas świat, jak również wiara w pewne idee potrafią niezwykle skutecznie zmieniać świat. Dużo skuteczniej niż bomby czy apokalipsy z zombie.

Przekonywaliśmy się o prawdziwości tego faktu setki, tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy razy. Zwykle dość brutalnie.

Wyciągnięty z nieistniejącego kapelusza przykład odległego o niemal 70 lat Powstania Warszawskiego, czy też niewiele starszego Powstania w Warszawskim Gettcie to koronne przykłady na fakt, jak wiara w sojuszników, czy też wiara w niezbywalność człowieczeństwa, jego nadrzędność ideową nad śmiercią, potrafią niesamowicie krwawo zdobić ścieżki historii.

Jednakże, jako osoby nieznające takiej wiary hartowanej w ogniu przeciwności losu, ostrzonej pogardą, cierpieniem i śmiercią najzwyczajniej w świecie nie mamy żadnych praw do oceny ich motywów, czy słuszności postępowania.

Natomiast my ludzie żyjący w wygodnych czasach kruchego pokoju, nie nauczyliśmy się doceniać pierwotnej siły wiary i determinacji człowieka postawionego przed wyborem tylko i wyłącznie drogi, którą spotka się ze śmiercią. To właśnie wiara we własne człowieczeństwo, w niepodważalną godność istot ludzkich i jedyna dostępna im namiastka naszej wolności pchnęła ich do straceńczej walki o „godniejszą” śmierć.

Obyśmy nigdy nie doznali możliwości tylko takiego wyboru.

Posunę się tu nawet do stwierdzenia, że ich wiara w człowieczeństwo, jakkolwiek nieciekawie zdefiniowane i brudne od nieetycznych współcześnie czynów, dalece przekraczała naszą wiarę, wychowanków spokojnego czasu, w którym z braku wielkich wojen, kwestionuje się pokój.

A jednak posiadamy niezachwianą wiarę w moralne prawo do osądzania czynów i krytyki akcji podjętych podczas obu tych wydarzeń.

Z innego mniej krwawego cylindra można wyciągnąć kolejny przykład, przy okazji poddając go obrazoburczemu ideowemu striptizowi.

Optymizm, jest pojęciem powszechnie znanym, często lubianym i bezczelnie nadużywanym, bez zastanowienia się nad sensem. Głosi ono w populistyczno popularnej interpretacji nieskończoną wiarę w fakt, że świat nie może być aż tak szaro-buro-czarny, że gdzieś tak kryje się biel i cała gama innych kolorów tęczowej zgenderyzowanej proweniencji.

Wystarczy tylko trochę obmyć okolicę wiarą w lepsze dziś, lepsze jutro, w istnienie jutra i będzie cacy. Żyć będziemy w tęczowym świecie równouprawnień, politycznych poprawności z wiarą, nadzieją i pełnią miłości w tym niepokalanym świecie.

I jako, że zrobiło się mdło, inne przykłady można sobie mnożyć, rozmnażać, krzyżować ideowo z wykorzystaniem GMO lub bez takich sztuczek. Należy jednak pamiętać o zachowaniu pewnej elementarnej przyzwoitości.

Natomiast zebrane w jedną całość wszystkie te drobne i duże kawałki wiary, czynią nas czymś więcej niż sumą tych skrawków. Czynią nas ludźmi i o tym trzeba zawsze pamiętać.



Q.

czwartek, 22 maja 2014

Ten świat, tak bardzo zepsuty

 I'm back, więc zakładajcie pampersy na umysły i czytajcie lub też nie czytajcie. 


Oto jest zmiana! Zmiana jest wszystkim i wszystko jest zmienne!


Ponieważ praktycznie każde pokolenie istot ludzkich próbuje naprawić, poprawić lub zbawić świat.


Niezależnie od działań przodków, nie wiedząc nawet czy wprowadzone zmiany faktycznie poprawią funkcjonowanie świata.

I tak przez lat setki, lat tysiące.

Wygląda to niemal jak nieskończony szereg psów obsikujących słup ogłoszeniowy, tylko po to by zaznaczyć swoje istnienie. Ot, podnieś łapkę, posikaj, powąchaj i Reksio tu był.

Mijają epoki, a ludzie wciąż myślą, że myśląc o myśleniu mającym przynieść ocalenie zbawią świat, podczas gdy czynią nie myśląc i jakoś wyszło co wyszło, bo zupa była za słodka.

Oczywiście niektórzy wolą naprawiać vel zbawiać innych ludzi, między innymi jako lekarze, psychiatrzy pielęgniarki oraz policjanci wojskowi, sędziowie, kaci i szurnięci psychole na apokaliptycznym chaju tysiąclecia, niezależnie od tego czy grupa docelowa ludzi faktycznie takiej interwencji wymaga.

Jednak czy kiedykolwiek zastanawialiśmy się, jaki mógłby być świat, bez naniesionych naszymi rękami i umysłami zmian?

Byłby gorszy? Lepszy? Taki sam, choć oczywiście inny?

Jeden wielki światowy eksperyment Schroedingera.

Zamiast kota mamy świat, fiolka z trucizną to bomby atomowe, broń chemiczna i zwykłe niemal niegroźne w tym towarzystwie środki „konwencjonalne” robiące zwykle paf, bum i dziura w ziemi lub budynku lub człowieku lub wszystko naraz, a pierwiastek radioaktywny i licznik Geigera to ludzie, my wszyscy codziennie nieustannie zmieniający świat.

Pudełkiem jest czas naszego życia, a obserwator?

Przyszłe pokolenia, dla których jesteśmy tylko martwą historią?

Zabawna perspektywa, jednoczesnego zmieniania świata, jak i braku zmian.
Symultanicznie dziejąca się na tak wielkim obszarze.

Żywo-martwi w nieuchwytnej teraźniejszości.

Ponad 6 miliardów żywo-martwych kwantowych  ludzkich zombie w każdej nieskończenie małej jednostce czasu, która może być przecież nieskończenie dużą jednostką czasu…

Potencjalnych zombie czekających na kolaps funkcji falowej zamieszkiwanej rzeczywistości.

Wyobraźmy sobie te wzory fizyczne opisujące zachowanie tylu zmiennych …


Lepiej może nie wyobrażajmy ich sobie. To niebezpieczne dla wyobraźni, taki przeładowanie jej zombie, które nie myślą, że są zombie.

Tylko czy jesteśmy zombie czy  może nie?

Kiedy funkcja falowa skolapsuje, dowiemy się, a może się nie dowiemy, bo nie będzie kto miał się dowiadywać.


Q.


Ps. Nie wiem czy zmiana jest lepsza czy gorsza od braku zmiany. Z powody nieuchronności napływu świeżych mas czasu nie można zaobserwować różnic między alternatywami. Można gdybać, a to nie to samo.


sobota, 10 maja 2014

Prościej mów, bo nie rozumiem

Pozwolę sobie na małe summa summarum z kilku postów i "raportu". Prawdziwy "test" dla myślących.


Dlaczego rządzący chcą wyedukować pokolenia idiotów?

Zasadniczo im głupszy obywatel, tym łatwiej przy użyciu prymitywnych metod: zastraszanie, biurokracja, propaganda; prowadzić go jak owcę na sznurku w wybranym kierunku, ale może się mylę i rządzący wcale tego nie robią…

Dlaczego w większości przypadków idea socjalistycznego państwa opiekuńczego doprowadzi do sytuacji edukacyjnej zbliżonej do obecnej, niezależnie od warunków początkowych, a wręcz im lepszy start, tym większa degrengolada?

Ja śmiem twierdzić, że odpowiedź jest już zawarta w przeszłych postach.

Dlaczego plany edukacyjne są tworzone w sposób doraźny, mający na celu łatanie powstałych już problemów, a nie zapobiegają następnym. No i dlaczego ta doraźność wybitnie przypomina gombrowiczowską farsę? Ile to lat już minęło od napisania Ferdydurke, a problemy te same…

Czy ktokolwiek z czytających ten tekst zastanawiał się kiedykolwiek gdzie powinna przebiegać granica między wolnością jednostki a dobrem większości?

I dlaczego obserwujemy postępujący zanik kultury wysokiej, na rzecz szmatławego syfu promowanego w mediach, i co ma z tym wspólnego fakt, że po zabraniu telefonów, odcięciu internetów, spora część młodych nie trafi rękami do własnej dupy bez pomocy GPS? Map już czytać nie umieją, to zbyt skomplikowane.

Czy ktoś gdzieś kiedyś myślał do czego może doprowadzić, a w tej chwili prowadzi niewłaściwie rozwijająca się cywilizacja techniczna? W jaki sposób kolejne wynalazki pozbawiają nas sprytu, kreatywności i inteligencji?

I może gdzieś w końcu zrozumiecie, dlaczego pierwotnie tak okropnie się przejechałem po autorze “raportu”, którego brzmienie przypomina świętoszkowate narzekania pewnego nadawce treści religijnych z miasta Torunia, który to w swoim własnym mniemaniu jest alfą i omegą, oraz wszystko wie lepiej ( uzurpowanie sobie praw do jednoprawdy jest takie nudnie powszechne).

I dlaczego w tym wszystkim siedzi egoizm? Jako ewolucyjna zaszłość, brużdżąca w “nowoczesnym” świecie...

 Może zrozumiecie, że język w pewnych przypadkach musi być precyzyjny niczym skalpel, aby nie dopuszczać rozbieżności znaczeniowych i nadinterpretacji. A takich miejsc było w tym analizowanym tekście mnóstwo.

I już kończąc nie liczę na zrozumienie, iż pierwotnie tekst "polemiki" był brutalnym niemal chamskim wjazdem na ambicję autora, ocenionego wstępnie jako stereotypowy okularnik w koszuli z kompleksem zbawiciela i nieuleczalnym poczuciem własnej ważności i wyjątkowości, zmuszającym go do obrony swoich tez, oraz rozpatrzenia zarzutów.
Polemika zawsze dotyczy autora, natomiast odległy punkt widzenia obserwatora zewnętrznego, oprócz narzutu własnych doświadczeń obciążony jest dodatkowo paralaksą zrozumienia.

Aczkolwiek rozumiem stawiane mi zarzuty, tak jak to jest napisane w poprzednim poście, ciutek przegiąłem.

Co jednak nie oznacza, że nie jestem zdegustowany prezentowanym poziomem argumentacji, zarówno z mojej jak i Waszej strony, oraz oznacza, że większość zebranych tutaj kwestii była już wcześniej omawiana w lepszy lub gorszy sposób.

Indolencyjnie obojętny
Q.


piątek, 9 maja 2014

Kiedy polemika to czyste zło...

Trafił przed moje oczy okropnie napisany "raport" o nauczaniu na pewnej uczelni wyższej.


Raport czytamy tu.

Napisałem do niego coś na kształt polemiki, w moim ironicznie zgryźliwym stylu uwypuklając błędy i niedomówienia.

Oto ona.

Jest to jednak dokument okaleczony, zatruty złośliwością i maniakalnym szaleństwem poprawności logicznej.

Brakuje w nim wielu słów opisujących trafność niektórych spłyconych obserwacji.
Nie dodałem również okruszków pochwały za pomysł powrotu do egzaminów wstępnych, ale również oszczędziłem hańby wykpienia dalszych pomysłów związanych z egzaminowaniem wiedzy ogólnej.

Cóż, wielokrotnie pisałem, że aniołem czy też nieomylnym nie jestem, nie uważam się za takiego, i nazywanie mnie tak traktuję jako grubymi nićmi szytą kpinę.

Jednak zdumieniem napełnia mnie fakt, iż wiele osób nie potrafiło się przegryźć przez warstwę ochronną zapętleń stylistycznych (łatwych) i kompletnie olało kilkanaście całkiem sensownych zarzutów racjonalnie odnoszących się do pierwotnej argumentacji...

Ehh...

 I siej tu ironię, zbierając zgorszenie...

Natomiast dlaczego polemika to czyste zło?

Z definicji wyłapanej na stronach jak zawsze pomocnej wiki polemika wywodzi się z greckiego wojować, toczyć boje. Więc patrząc wprost skoro wojna to czyste zło, to logicznym przedłużeniem tej myśli jest tytuł posta.

Ponadto, w dowolnej książce traktującej o taktyce, nie znajdziemy słowa o komplementowaniu mocnych stron przeciwnika, czy sojusznika.
Zawsze punktowane jest znalezienie tych słabych punktów  potknięć.

Czyli Q.E.D. polemika to sztuka piętnowania słabych stron przeciwnika w sposób akceptowalny ustalonymi normami społecznymi.

Ergo czyste zło...

I gdybym nawet mógł cofnąć czas, napisałbym tak jeszcze raz.

<Edycje! Edycje! Edycje!>
Uwaga BONUS! Tu temat zostaje wyczerpany. A blog niniejszym wraca na wokandę, ten jeden wyjątkowy raz, przed przerwą.

Q.


Ps. A może jednak to tylko krytyka?

Nieodmiennie urojone rzeczywistości, część 1-ostatnia

To nie jest jakakolwiek kontynuacja poprzedniej mikro serii świata na poły alternatywnego. To tylko na wpół zapomniane marzenie zwichrowanego umysłu.


Ten koncert Bacha, pamiętasz go kochanie? 
Mój cichy głos łagodnie szemrze w jej uszach. Gdzieś w tle, niczym spóźniona refleksja trzaska kominek.

Pamięta, jej oczy błyszczą zrozumieniem, zupełnie jak wtedy...
Ach wspomnień czar, tak jakby 20 lat dzielące te wydarzenia nigdy się nie wydarzyło.

Jakby to było raptem wczoraj, gdy stremowanym głosem rwącym się z emocji wychrypiałem kocham, a Ty uśmiechnęłaś się  i odszepnęłaś:

-Przecież wiem głuptasku. Też Cię kocham.

Kiedy to minęło... Te wszystkie piękne lata? Jej głos mimo upływu tych wszystkich lat, mimo licznych wzlotów i porażek wciąż wzbudza dreszcze powoli biegnące wzdłuż kręgosłupa.

Nagły przenikliwy pohuk przeklętej sowy rozbija w pył całą tę misternie uplecioną z myśli scenerię.
Znów jestem sam, nocą w pustym parku. 
Odrapana ławka wygląda jeszcze gorzej niż gdy na niej siadałem.

Resztki rozbitego marzenia niczym szarpnele kołaczą jeszcze po umyśle, rozwiewając się w narastającej powoli, jakże bolesnej rzeczywistości.

Uczucia szarpią się jak wściekły pies trzymane stalowym łańcuchem rozsądku. 
Boli myślisz...
Boli... szepczesz w puste alejki obsadzone starymi drzewami.
Boli.... wyjesz bezsilnie do Księżyca, pogodnie oświetlającego psie odchody ozdabiające zasikane trawniki.

Nastaje cisza, z rzadka rozrywana pohukiwaniem tej przeklętej sowy.
Przypadkowa chmura zasłania Księżyc, łaskawie okrywając peleryną ciemności tę żałosną scenę...

Q.

środa, 7 maja 2014

Be my master, be my god...

Autorytety to inaczej mentorzy, duchowi przewodnicy, wzorce i inne takie określenia z początkami ginącymi w pomrokach czasu.


Nie należy mylić z szaleńcami, pacanami, czy  maniakalnie obłąkanymi „prorokami” z postnarkotyczną  utopijną wizją zbawiennej zagłady.

Poniżej krótka ironicznie niezachwycająca seria  niby-pytań i nie-problemów dotyczących autorytetów, bo potrzeba ich istnienia jest oczywiście oczywista, a  oczywistościowe cegły oczywistości mają już namiar na kolejną głowę.

Jednym z większych problemów jest  akceptacja takiego autorytetu, bo przecież każdy z nas wie najlepiej o wszystkim , więc co mi się jakiś stetryczały dziadyga będzie w paradygmat się wtryniał.

A historia uczy, że w wielu przypadkach mądrych ludzi nadających się na to stanowisko, często i bezlitośnie odrzucano, zwykle w prostacko prymitywny sposób: szykanowanie, szkalowanie opinii, lżenie, ostracyzm i „samosądy”. Czyli żywcem, jak wyżej...

I jeśli już zaakceptujemy kogoś w pozycji kandydata na "autorytet", to jak sprawdzić czy się on nadaje?

Jak dobrać kryteria?
A może istnieje taki proces produkcji autorytetu pod wymiar?

Gdzie trzeba wziąć szczyptę ironii, zmieszać z doświadczeniem, garbatym nochalem, doprawić oczytaniem i wiedzą, a na koniec udekorować rogowymi oprawkami okularów kryjącymi kaprawe oczęta. No i obowiązkowa siwizna na skroni.
Teraz jeszcze tylko świstak zapakuje w te cudne sreberka i mewa nasra cenę na czubek głowy.
Produkt jest gotowy do wysyłki.

Jednakże ile zajmie ocena jego kwalifikacji?

Przecież czas jest wszak recyklingowalnym surowcem nieodnawialnym, którego deficyty boleśnie odczuwają wszyscy..

I ze względu na to niestety często ulegamy złudzeniom, tracąc rozsądek, a często również godność, szacunek znajomych oraz przy okazji majątek, to ostatnie zapewne czystym zrządzeniem losu, bądź co bądź latające podniebne wieloryby są gatunkiem zagrożonym wyginięciem.

Więc jakim zatwardziałym, nieczułym patafianem trzeba być by odmówić im ochrony za jedyne 10 000 zł , gdzie drobnym druczkiem widocznym w świetle księżyca w pochmurną noc dopisano: dodatkowo należy opłacić  VAT, Prostą Prostowskiego, 99% podatek dochodowy z ostatnich 30 lat,  IV Kolumnę V RP, oraz składki do NFZ, ZUS, KRUS, UKE, KRRiT, NSA, NASA i obowiązkową dotację do fabryki prostowania bananów w Wygwizdowie Dolnym...

Więc jak mamy oceniać na ile zaufania autorytet zasługuje i jak radzić sobie w przypadkach niewłaściwego wyboru obiektu obdarzonego wzmiankowaną odpowiedzialnością??

Będę brutalnie szczery - trzeba mieć głupie zezowate szczęście.

Skoro szanse 1 na milion sprawdzają się w 9 przypadkach na 10...

Q.


poniedziałek, 5 maja 2014

Kontekstowe myśli potoki

Wieczność daje perspektywę. A uczucia to tylko pył myśli i hormonów rozwiewany przez czas.

Natomiast trafiłem na sytuację do której nie umiem dopasować słów czy nawet myśli.


Dalsza część prowadzona jest w formie narracji do pierwszoosobowego myślenia - tak jest łatwiej uniknąć pewnych emocji towarzyszącym konkretnym myślom, jak i oddać sens całości.

Góry lodowe pływają w świadomości, nazywają się akceptacja, szacunek, brednie, miłość, więcej bredni oraz skończony dureń.

Analizowanie nadaje ton myśli, umysłowy lodołamacz przerabiający abstrakty w słowa.

Dziś zawiódł.

Czasami w takiej sytuacji pomagają czyny, zwykłe monotonne czynności wysyłające góry lodowe na powrót w nieświadomość, innym razem pomaga alkohol. Oczywiście zawsze w odwodzie pozostaje śmierć - ostateczne ukojenie, wywołujące falę bólu, rozpaczy i domysłów, u wszystkich, którzy cię cenią.

Nie możemy sprawić im takiego bólu. Oczywiście jeśli zsumujemy wszystkie błędy, winy i inne przewinienia, to łączna suma zadanego bólu i cierpienia znacznie przewyższy poczucie straty. Ale inaczej odczuwa się czyny, zatarte przez czas, a inaczej pustkę, której nikt nie umie wypełnić.

Pustka po stracie kogoś, na kim nam niesamowicie zależy, nawet jeśli nie jesteśmy tego w pełni świadomi, okalecza na całą resztę życia. Tak, to druga strona pojęcia kochać.

Zauroczenie przemija, pozostawia czasem szwy lub blizny na umyśle, nic co zagraża egzystencji. Taką pustkę wygładzi czas i wypełnią kolejne wspomnienia...

Czas na skomplikowaną metaforę:

Nasz umysł jest niczym planeta. Fatalne zauroczenia, pomyłki, głupota i inne przykre zdarzenia są jak meteoryty spalające się w atmosferze i czasami uderzające o powierzchnię. Utrata ideału, jego rozpad po zderzeniu z rzeczywistością, jest w tej skali jak katastrofa która wybiła dinozaury. Natomiast utrata kogoś naprawdę bliskiego nieważne czy to osoba, czy "tylko głupi zwierzak" jest jak uderzenie które przyczyniło się do powstania Księżyca...

I napiszę sam do siebie, a co jeśli to tylko złudzenie, jeśli jutro zobaczysz coś innego?

Postawiono ważne pytanie.
Poznano odpowiedź, która bolała jak cholera.

Tak, to uproszczony zapis moich myśli z jakichś 40 minut.

Q.

sobota, 3 maja 2014

Niewerbalne nieporozumienie

W obecnych dziwnych czasach, przyszło nam często zaniechać użycia, lub też zastąpić komunikację werbalną komunikacją niewerbalną czyli pismaczeniem.


Ok, tak wiem, pismaczenie do siebie nawzajem jest znane od wieków, zwykle jako listy, często miłosne, lub też pocztówki i takie tam.

I w tym momencie gwoli wyjaśnienia, pismaczenie to nic innego jak mój mały eufemizm na pisanie, gryzmolenie, klepanie palcem w klawiaturę, smyrganie kciukiem dotykowych ekranów i tym podobnie erotycznie ukierunkowane grafomańskie gwałty sprzętu elektronicznego.

Jednakże, o ile kiedyś byliśmy w stanie obtoczyć się w cierpliwości i ładnymi okrągłymi zdankami opisywać sytuację, tak aby istniała jedna sensowna interpretacja powiązana z kontekstem całości wymienianej korespondencji. Tak teraz żyjąc w tempie dosłownie opętańczym, skracamy wypowiedzi do minimum.

Ot, łups.

Napisane.

Niech się inni martwią interpretacją.
Aby tylko napisać szybciej, najszybciej, kompresja informacji w zdaniu staje się być niesamowitą koniecznością...
Tylko zrozumienia brak, skoro  kontekst uciekł w krzaki łajdaczyć się z sensownością...

I te zdumione: 

CooOOooOOoo??? O co ci chodzi do ciężkiej cholery??

I z cichym westchnieniem odpowiadamy, już nic, to nie ważne.
Za długo trzeba by to tłumaczyć.
Za długo rozplatać ten gordyjski węzeł nieporozumienia stworzony na nasze własne życzenie.

Nawet jeśli wytłumaczenie tej kwestii, mogłoby odmienić nasz los...


W kwestii interpretowania, takie mea culpa:
Napisałem dziś głupotę, jak zwykle ...
Teraz jej żałuję...

Jak przecież można pisać do osoby, która ze względu na wiadomą mi aktywność nocną ma dziś ostry syndrom bycia wczorajszym, w ironicznym tonie: Popłynęło się wczoraj? 
I całość okrasić niewypałem ":P".

Tak bardzo idiotyzm, używając dziwnej nowomownej niby składni...

Trzeba naprawdę się mocno zapomnieć, żeby nie uwzględnić warunków jakie najprawdopodobniej panują u odbiorcy:

Język sterczący jak uschnięty pal pośrodku zdumiewająco wilgotnej odmiany piaszczystej Kalahari, dźwięki terroryzujące przemęczone uszy, no i światło słoneczka, a raczej piekielnej spawarki oślepiającej oczy. Wszystko to w rytm werbli pulsu hurgoczącego w czaszce niczym oszalała rojem pszczół Niagara.

Wybacz...

Ale nie jest to pierwszy czy ostatni raz...


Q.


Ps. To poprawiona wersja, pierwotnie tekst był krótszy i mniej zrozumiały...